2006/07 Azja Wschodnia i Południowa
Wyprawa do Azji wschodniej i południowej
Tym razem wyjechałem na najdłuższą podróż mojego życia, która zajeła m 6 miesięcy. Planowałem co prawda podróżować tylko przez 4.5 miesiąca, ale nie wkrótce się okazało, że jednak nie doceniłem stanu indyjskich dróg oraz realizmu indyjskich zatruć pokarmowych, które spowolniły moją wyprawę. Wyprawę po Azji wschodniej zacząłem o Korei Południowej, a następnie przez Morze Żółte dotarłem do Chin. Pojechałem też do Hong Kongu i Makao, oraz do Tybetu, który okazał się piękną przygodą na dachu świata. Moja trasa po Azji południowej prowadziła przez Nepal, Indie, Pakistan i Bangladesz. Bez względu na kraj i ludzi, moja wyprawa otworzyła mi oczy na okupacje, nędzę oraz tragiczne realia Trzeciego Świata. Było oczywiście bardzo ciekawie i edukacyjnie, lecz zwłaszcza ta podróż dużo mnie nauczyła.
Wprowadzenie do wyprawy po Azji wschodniej
Tym razem wyjechałem na największą przygodę mojego życia, która miała trwać około 4.5 miesiąca, lecz jak się potem okazało trwałem w mojej podróży przez całe pół roku. W porównaniu z ostatnią podróżą tym razem byłem już lepiej przygotowany i miałem już konkretny plan wyprawy, choć przyznam że aparat mogłem mieć trochę lepszy. Miałem zamiar zobaczyć ogromną cześć Azji gdyż przejechałem duży odcinek Azji Wschodniej oraz Azji Południowej (Subkontynentu Indyjskiego).
Swoją podróż zacząłem od krótkiego postoju w Emiratach Arabskich gdzie byłem krócej niż planowałem z uwagi na upał którego nie mogłem znieść. Mimo że Dubaj był interesujący to kraj ten był tylko wstępem do mojej podróży. Mój czas spedziłem głownie w Starym Dubaju choć pływałem też w Zatoce Perskiej przy hotelu „windsurfing”. Wkrótce jednak pojechałem przez pustynię na lotnisko i poleciałem do Korei Południowej gdzie większość czasu spędziłem w Seulu i Busan. Z Korei popłynąłem przez Morze Żółte do Chin lecz zanim zacząłem swoją podróż po Chinach najpierw poleciałem do Mongolii gdzie wybrałem się na piękną wyprawę po pustyni Gobi. Mieszkałem w jurtach na pustyni z mongolskimi rodzinami, widziałem wydmy piaskowe i jeździłem konno. Potem wróciłem do Chin gdzie poruszałem się głównie po wschodnim wybrzeżu, od Pekinu aż do Kong Kongu i Makao. Widziałem Wielki Chiński Mur, Armię Terakotową, Wielkiego Buddę w Leshan, płynąłem po rzece Li oraz widziałem interesujące pamiątki po brytyjskim i portugalskim kolonialiźmie. Następnie poleciałem na tak zwany „dach świata”, do Tybetu, gdzie podróżowałem Trasą Przyjaźni, która wiedzie od miasta Lhasa do granicy z Nepalem. Widziałem Pałac Potala, byłem w małych wioskach oraz pod Mount Everestem. Tybet był niesamowitym doświadczeniem lecz także moim ostatnim krajem/regionem w Azji Wschodniej.
Wprowadzenie do wyprawy po Azji południowej
Wkrótce dostałem się do Nepalu, mojego pierwszego kraju na Subkontynencie Indyjskim. Swoją bazę miałem w Kathmandu gdzie widziałem wiele interesujących świątyń oraz stare miasta i skąd organizowałem wiele wycieczek do dalszych miejsc. Najbardziej podobała mi się Świątynia Małp i Park Chitwan choć ogromną przygodą były też same Himalaje i jazda po zboczach gór na pokładzie wraków autobusów. Z Nepalu pojechałem do Indii, do wielkiego, tragicznie biednego oraz też bardzo interesującego kraju. Czasem bieda przeplatała się z nonsensem lecz pewnie taki jest już urok Indii. Indie przejechałem dookoła, od Varanasi do Rajastanu aż po Delhi i Kalkutę. Byłem w Bangalore, Tamil Nadu a także w stanach Goa i Kerala. Każdy stan był bardzo interesujący, niemal jak inny kraj i w porównaniu do Polski Indie są rzeczywiście podróżą w czasie. Byłem też kilka razy chory ale w Indiach można się było tego spodziewać. Z Indii odwiedziłem też dwa sąsiednie kraje. Będąc w Amristsar, gdzie zobaczyłem Złotą Świątynię Sikhów, pojechałem do Pakistanu gdzie poruszałem się od Lahore, poprzez Islamabad aż do Peszawar. Najciekawszym doświadczeniem była jednak moja wycieczka do granicy z Afganistanem, poprzez tereny zamieszkane przez Pasztunów i Cegielnię Uchodźców Afgańskich. Pomimo moich obaw Pakistan był bezpieczny i także bardzo ciekawy. Następnie wróciłem do Indii, dostałem się pociągiem na wschód kraju i z Kalkuty pojechałem do Bangladeszu. Przyznam, że był to bardzo ciekawy kraj, zwłaszcza stolica Dhaka zwana miastem miliona rykszy. Odbyłem też wycieczkę do Srimangal, gdzie widziałem życie wiejskie oraz gdzie pomiędzy drzewami cytrynowymi rozegrałem mecz w badmintona. Bangladesz był oderwaniem się od rzeczywistości gdyż tam dezorganizacja jest na porządku dziennym.
Wszystkie kraje, które odwiedziłem podczas tej wyprawy były bardzo ciekawe i otworzyły mi oczy na wiele problemów z którymi boryka się świat. Zacząłem zdawać sobie wtedy sprawę jak wielkie szczęście miałem, że urodziłem się w Polsce. Tak czy inaczej, moja podróż była piękna i bardzo edukacyjna. Polecam ją każdemu.
Przesiadka w Emiratach Arabskich
W drodze na Daleki Wschód pomyślałem, że miło byłoby zatrzymać się w arabskim kraju na parę dni i zobaczyć Dubaj. Nie była to więc wyprawa po Emiratach ale chęć zobaczenia czegoś nowego. Pierwszą rzeczą, która we mnie uderzyła gdy dotarłem do Emiratów był upał jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyłem. Był to suchy żar, który towarzyszył mi przez cały czas i było ciężko oddychać, a przecież była już połowa sierpnia. Jak potem się okazało, nawet woda w morzu była stanowczo za ciepła, dlatego najlepszą porą na spacery jest wieczór. Druga rzecz, której nie dawało się pominąć to otaczająca mnie egzotyka. Wszędzie wyrastały wysokie, masywne palmy, których cień był prawdziwym błogosławieństwem.
Większość swojego czasu spędziłem w Starym Dubaju gdzie mieszkało wielu imigrantów z innych krajów muzułmańskich oraz z Filipin. W Starym Dubaju było wiele bazarów z tandetnym towarem oraz „specjalnymi okazjami tylko dzisiaj i tylko dla mnie”. Mimo, że było biednie a restauracje były brudne, w Starym Dubaju czułem prawdziwość arabskiego kraju dlatego tam czułem się najlepiej. Chodziłem wieczorami po ulicach, czasami omijając śmieci i choć byłem jedynym Białym człowiekiem czułem się bezpiecznie. Generalnie ludzie byli pomocni i skorzy do rozmowy, czego nie mogę powiedzieć o bogatych Arabach. Na marginesie, nie radzę wierzyć w oryginalność towarów na bazarze. Zegarki czasem nie działają a złoto nie jest złotem.
Doszedłem do Creek czyli do portu w starym Dubaju gdzie naganiacz namówił mnie na przedostanie się na drugi brzeg na swym cuchnącym ropą kutrze. Było bardzo gorąco i klimat ten na prawdę dawał mi w kość. Rejs był bardzo pouczający gdyż mogłem obejrzeć zabudowę Starego Dubaju na dłuższym odcinku a po drodze miałem też do towarzystwa nieogolonego i śmierdzącego potem pasażera. Był to prawdziwy luksus gdyż płynęliśmy tylko w trójkę. Niedaleko mnie przepływał taki sam statek i też cuchnący ropą lecz wypchany po brzegi. Taksówki wodne w tym miejscu wożą do pracy tanią siłę roboczą z Pakistanu, Bangladeszu, Indii, Iranu, Jemenu i wielu innych krajów. Na widok Białego człowieka, pomimo morderczego upału wszyscy krzyknęli „hello” więc ja też odkrzyknąłem. Po dopłynięciu do brzegu wszedłem do klimatyzowanego sklepu a potem ruszyłem w drogę. Zauważyłem też (choć mogę się mylić), że od kobiet przewoźnicy nie brali pieniędzy.
Nowa (bogata) i Stara (biedna) część Dubaju są położone daleko od siebie, chyba po to aby turyści widzieli tylko to za co płacą najwięcej i gdzie będą się czuli bezpiecznie. Stara część i tak jest bezpieczna lecz na pewno działa na wyobraźnię po zmroku. Dla mnie bogata część była ładna ale bez uczucia przygody. W starej (biednej) części miasta usiadłem w jednej z brudnych, arabskich knajp gdzie mężczyźni zmęczeni po pracy jedli kebaby. Ja piłem mleko prosto z kokosa a potem sam zrobiłem kebaba dla kogoś innego. Grała głośna, arabska muzyka a atmosfera tego miejsca, gdzie stado brudnych arabów wcinała mięso była niepowtarzalna. Czułem się tam super, zupełnie inaczej niż w dzielnicy dla turystów. Mam już spore doświadczenie w tego typu miejscach choć przewinąłem się przez znacznie gorsze. Tego dnia czułem, że słońce mnie wykończyło i musiałem coś ze sobą zrobić na noc. Pojechałem więc autobusem na plażę, rozłożyłem ręcznik i szybko zasnąłem. Miałem akurat szczęście gdyż tej nocy nie natrafiłem na patrol policyjny.
Nowy Dubaj to plac zabaw dla bogatych. Gdy obudziłem się rano mając widok na hotel „windsurfing” najpierw wziąłem kąpiel w ciepłej Zatoce Perskiej. Byłem też w knajpie gdzie znajdował się stok narciarski i zobaczyłem kilka innych pomników pieniądza dla bogatych turystów. Tutaj ludzie też byli inni. Arabowie w białych piżamach nie zawsze patrzyli na mnie z miły sposób a kilku z nich wzięło mnie za Amerykanina. Nawet nie chcieli ze mną rozmawiać; po pierwsze miałem pusty portfel a po drugie byłem „wrogiem z Zachodu”. Zrobienie sobie z którym zdjęcia nie było łatwe. Tak, wolałem jednak Stary Dubaj choć w Nowym Dubaju podobały mi się bogate Arabki, które szły za mężem i puszczały do mnie oko w sekrecie. W Nowym Dubaju – w tym z pocztówek dla turystów, po raz pierwszy zobaczyłem, że tak na prawdę islam jest interesem oraz machiną propagandową do kierowania biednymi. Alkohol, prostytucja i narkotyki są w Dubaju na ulicy, na wyciągnięcie ręki. Bogaci jeżdżą takimi samochodami, że Niemcom czy Japończykom nawet się nie śniło i bogaci czytają Playboya, natomiast biedni jeżdżą zatłoczonymi autobusami i czytają Koran. Dubaj to miasto ogromnych kontrastów. Na mnie bogaci Arabowie patrzyli mimo wszystko z większym szacunkiem gdyż pomimo brudnej koszulki i krzyża wokół szyi jestem Białym mężczyzną, natomiast biedni muzułmanie to dla nich zwierzęta. Petrobogacze mogą kupić sobie gwiazdkę z nieba.
Mój pobyt w Dubaju był bardzo krótki lecz wspominam go miło. Spędziłem darmową noc na plaży gdzie miałem ładny widok i gdyby było trochę zimniej zostałbym dłużej. Dubaj jak najbardziej polecam ale tylko zimą.
Korea Południowa
Korea Południowa jest interesującym krajem lecz na tle innych krajów Azji nie należy ona do najczęściej odwiedzanych kierunków turystycznych. Republika Korei to niewielki kraj leżący na południowym krańcu Peninsuli Koreańskiej, otoczony morzami z trzech stron, graniczáca z Koreą Płn na północy oraz z Japonią na wschodzie i Chinami na zachodzie. Dzisiejsza Korea to nowoczesny i szybko rozwijający się kraj, który zachowuje także swoje wielowiekowe tradycje. Korea Południowa zawsze będzie mi się przede wszystkim kojarzyła z bogactwem wielowiekowych świątyń opartych głównie na konfucjaniźmie. Zwłaszcza Seul jest bardzo ciekawy gdyż jest to dynamiczne miasto gdzie nowoczesne budynki są wkomponowane w piękne, dalekowschodnie obiekty świątynne z wielu stuleci wstecz. Jeśli ktoś nie jest zainteresowany starożytną architekturą i sztuką oraz ładnymi ogrodami polecam koreańskie jedzenie, które jest bardzo różnorodne, zdrowe i także tanie. Do Korei można właściwie przyjechać tylko po to aby nacieszyć się lokalnym jedzeniem gdyż miejscowe menu ma bardzo bogatą ofertę. Drogich zakupów oraz nowoczesności w Korei nie polecam gdyż te dwie rzeczy są całkowitym zaprzeczeniem moich podróży. Zamiast tego polecam Gwangju lub Pusan, gdzie można zobaczyć jeszcze więcej świątyń, mona popływać w morzu, pójśc na zawsze ciekawy bazar rybny oraz spróbować koreańskich przysmaków takich jak np. kim czi oraz wiele oryginalnych potraw opartych na ryżu. Reasumując polecam Koreę Południową lecz przede wszystkim jej antyczne świątynie i dobre jedzenie, natomiast morze i góry są bardzo miłym dodatkiem do naszej koreańskiej wyprawy. Przypomnę też, że antyczne świątynie i ogrody zmieniają się nie do poznania podczas różnych pór roku. Wielką atrakcją turystyczną są także zorganizowane wycieczki z Seulu do koreańskiej linii demarkacyjnej mieszczącej się na 38 równoleżniku. Granicy nie można przekroczyć lecz można stanąć na niej aby zobaczyć flagę Korei Północnej oraz monumentalne twarze pónocno-koreańskiej armii.
Podróżując po Korei czułem się czasem jak w filmie „Zagubiony w tłumaczeniu” gdyż znajomość angielskiego jest marna, wręcz sporadyczna. Sami Koreańczycy byli jednak mili i próbowali mi tłumaczyć jak gdzie się dostać choć pod koniec sam musiałem do wszystkiego dojść. Wiele razy musiałem też porównywać koreańskie litery do angielskich nazw w moim przewodniku abym mógł gdzieś trafić. Myślę jednak, że podróżując po obcych krajach należy znać kilka obcych słów aby nie polegać tylko na języku gestów. Możemy przecież pomagać sobie językiem ciała, że chcemy jeść lub jechać na lotnisko lecz na pewno nie chcemy pokazywać, że pytać gestami gdzie jest toaleta. Kilka słów zawsze się przyda, w każdym języku.
Po przyjeździe do Seulu największe wrażenie zrobiły na mnie same Koreanki. Większość jest szczupła i średniego wzrostu, w krótkich spódnicach lub spodniach za kolana i obowiązkowo na obcasach. Niestety ich znajomość angielskiego jest bardzo zła co utrudnia wszelki kontakt ale miło jest na nie popatrzeć. Na wstępnie pragnę jednak ostrzec Białych mężczyzn aby nie zapraszali Koreanek na kolację gdyż w wielu przypadkach jest to oszustwo. Rzecz polega na tym, że lekcja angielskiego kosztuje dużo pieniędzy dlatego Koreanki chętnie wychodzą z Białymi mężczyznami, dają się zapraszać na posiłek i dają się trochę przytulać ale tylko po to aby mieć darmową lekcję angielskiego i darmowy posiłek. Jeden Australijczyk powiedział mi, że wychodził już w wieloma Koreankami i stracił dużo pieniędzy lecz tylko po to aby dawać darmowe lekcje angielskiego i dopłacać do kobiet. Gdy ja byłem w Korei godzina angielskiego kosztowała 40.000 Won natomiast godzina koreańskiego 2.000 Won dlatego nie ma się co dziwić. (Proceder ten istnieje także w Chinach). Z tego powodu gdy Koreanki do mnie podchodziły aby porozmawiać, mówiłem że mogę z nimi spędzić godzinę za 20.000 Won czyli 2 razy taniej niż normalnie. W końcu spędziłem dzień z Kanadyjką w pełnym zrozumieniu i bez wykorzystywania sienie nawzajem. Poza tym Koreanki mają duży kompleks wobec swojego wyglądu, pod kątem własnej rasy. Tylko na mojej ulicy, koło stacji metra Hyeywa, było dużo klinik operacji plastycznych które specjalizowały się w przerabianiu oczu na europejskie, aby nie były tak skośne. Dzięki operacjom plastycznym paskudne często Koreanki mogą wyglądać nawet przystępnie. Oprócz tego mają one całą gamę kremów wybielających, ktore nic nie dają oraz po raz kolejny wysokie obcasy i krótkie spódnice. Jedna kobieta wyprowadziła też na spacer psa w butach.
Dobre i tanie jest też koreańskie jedzenie, które smakowało mi choć było bardzo specyficzne. Do każdego posiłku są przystawki czyli zawsze posiekane, żółte warzywo które zabija choć trochę smak ostrej zupy. Jest także kim czi czyli posiekana koreańska kapusta z chill. Kuchnia koreańska jest bardzo ostra ale na szczęście nie aż tak ostra jak w Tajlandii. Jak można się łatwo domyślić po położeniu kraju bardzo popularne w Korei są także owoce morza. Na ulicznych straganach sprzedawane są żywe małże i ośmiornice, które samemu można wyjąć z akwarium i zjeść. Przygotowują je na miejscu przy kliencie. Jadłem także su szi oraz pierożki koreańskie zawinięte w ciasto ryżowe i oczywiście żółty owoc z kim czi. Wszystko jadłem też pałeczkami i uczyłem się jak używać ich lepiej. Gdy zamawiałem jedzenie często nie miałem pojęcia co jadłem lecz doradzam podróżnikom aby potrajtowali to jako element swojej koreańskiej przygody. Po prostu wskazywałem palcem i mówiłem ” to żółte proszę”, mimo że i tak nikt mnie nie rozumiał. Spacerując ulicami Seulu i obserwując Koreańczyków przy pracy w sklepach oraz przy swoich straganach czasem jadłem su szi a czasem suszoną kałamarnicę. Jadłem ich dużo w Tajlandii i w Makao choć kałamarnic nigdy nie miałem dosyć. Po kilku dniach w Seulu zacząłem rozróżniać potrawy i chciałem jeść te bardziej wyszukane. Zajadałem się głównie ośmiornicami, choć jadłem także pierożki mang du i słynną kapustę z chilli, kim chi. Jadłem też nową wersję tej przystawki gdyż kapusta była zielona a pierożki o wielu innych nadzieniach. Dotarło do mnie wtedy że jeśli chodzi o mang du oraz kim chi to mają w Korei cały zestaw. Nie mogę też zapomnieć o lepkim ryżu zawiniętym w kawałek glonu morskiego, z suszem rybnym i z warzywnym nadzieniem, czyli kim bab. Kim bab jest także koreańskim, zdrowym fast foodem, które dzieci jedzą w drodze do szkoły. Zaprosiłem się też raz do taniej restauracji gdzie musiałem usiąść na podłodze w siadzie tureckim gdyż stół miał wysokość około 30cm i choć zamówiłem tylko jedno danie dostałem wiele przystawek. Jedzenie było dobre lecz jednocześnie był to trening używania pałeczek i prostowania kręgosłupa. Uważam, że nawet jeśli ktoś nie jest zainteresowany Koreą to warto tam pojechać dla samego jedzenia.
Piękno koreańskich kobiet nie jest naturalne lecz nabyte – i to na masową skalę. Korea Południowa jest stolicą świata w dziedzinie operacji plastycznych.
Korea Południowa jest też bardzo bogata w antyczną architekturę i dlatego posiada wiele pięknych i bardzo efektownych świątyń, opartych na orientalnej sztuce i filozofii konfucjanizmu. Do tych, które należy zobaczyć w Seulu na pewno zaliczam Pałac Changdeokgung i Biwon. Pałac ten znajduje się na liście Unesco i jest bogactwem kultury światowej. Biwon natomiast jest pięknym ogrodem, w które świątynie te są wkomponowane. Budowa tego architektonicznego dzieła została zaczęta w 1405 roku na rozkaz króla Taejonga a ukończona została w 1412. Przez lata były to tylko piękne świątynie i budowle będące rezydencją króla lecz w roku 1463 król Sejo rozbudował pałac i stworzył ogrody Biwon, zwane także „tajemniczym ogrodem”. Niestety z miejscem tym jest także związana tragiczna historia łącząca Koreę z Japonią. Japończycy spalili wszystkie obiekty pałacu w 1592 roku. Wiele z tych obiektów było palonych i odbudowywanych wiele razy. W sumie w pałacu tym mieszkało trzynastu króli przez ponad 270 lat. Robiąca wrażenie jest główna brama czyli Tonhwamun, zbudowana w 1412 roku lecz potem była zniszczona w 1592 podczas inwazji japońskiej. Odbudowana w 1607 roku, jest najstarszą, drewnianą bramą w Seulu. Pałac Changdeokgung jest także jedynym miejscem gdzie do dziś można zobaczyć błękitne kafelki, niegdyś często używane w całej Korei. Charakterystyczne były dachy, które wyglądały jakby składały się z wielu kondygnacji a do tego były pięknie zdobione. Muszę przyznać, że świątynie koreańskie zrobiły na mnie wielkie wrażenie i bardzo różnią się od tych z Laosu i Tajlandii i nie mają nic wspólnego z tymi z Myanmar czy Kambodży. Koreańskie świątynie są przede wszystkim masywniejsze u podstawy dachu. Pięknu całemu obiektu dodaje ogród Biwon, bez którego wszystkie budowle nie wyglądałyby tak efektownie. Ogród ten (oryginalna nazwa: Huwon) składa się z wielu stawów, kamiennych mostów, drzew na wzór bonsai i skalnych wzniesień, na których stoją małe pawilony i pagody. Biwon jest pięknie zaprojektowanym ogrodem gdzie niegdyś królowie i ich rodziny spędzali czas na zabawie i odpoczynku.
Innym obiektem, który polecam jest konfucjańska świątynia Jongmyo zbudowana za czasów dynastii Joseon. Jej celem są nabożeństwa za nieżyjących już króli i królowych tej właśnie dynastii. Cały kompleks został zbudowany w 1395 roku lecz podczas inwazji japońskiej w 1592 został spalony a następnie odbudowany w 1608. Ta świątynia także znajduje się na liście Unesco i do dziś odbywają się tu nabożeństwa.
W Seulu polecam też pchli targ Hwanghak-dong. Jest to ulica stoisk z antykami, używanymi maszynami różnego rodzaju i przeważnie rzeczami, których nikt nie potrzebuje a których Koreańczycy muszą się pozbyć. Jest to jedno z tych miejsc gdzie można natrafić na najbardziej oryginalną pamiątkę z Korei kompletnie nie mając pojęcia co się kupuje. Polecam ciekawskim. Byłem też na bazarze medycyny naturalnej Yangnyoungshi. Ten bazar był duży i ciekawy i stanowi 70% całego interesu medycyny naturalnej w Korei, wliczając w to koreański żeń szeń. Jednak zwłaszcza tutaj radziłbym zabrać tłumacza aby dokładnie wyjaśnił do czego służy każdy specyfik.
Następnie pojechałem do Pusan (Busan) czyli drugiego największego miasta Korei Południowej. Podróżnikom polecam przede wszystkim plażę Gwangali oraz widoczny z plaży most Gwangan, który jest nadłuższym mostem w Korei gdyż ma długość 7,42km i łączy ze sobą dwa mniejsze miasta oraz ma dwa poziomy autostrad. Niedaleko znajdował się też bardzo interesujący targ rybny choć nie było tu tylko ryb. Było wiele kałamarnic oraz innych stworzeń, które koreańscy rybacy zdołali wyłowić z Morza Żółtego. Poszedłem do największej atrakcji w Pusan czyli do Parku Geumgang. Jest on ulokowany na szczycie Geumjeong i jest zwany małym szczytem Geumgang. Na sam szczyt dostałem się kolejką linową, której kabel miał długość 1260m. Z samej góry rozciagała się panorama Pusan a w poblizu znajdowała się też mała świątynia z wyrzeźbionym Buddą. Droga powrotna nie była już tak łatwa, dlatego że był to marsz, który kosztował trochę wysiłku. Przed dwie gosziny omijałem ogromne skały i górskie potoki a czasem też wspinałem się na skały aby potem zeskoczyć na inne i w pośpiechu złapać się drzew.
Koreę opuściłem promem, z Incheon przez Morze Żółte do Chin. Taksówkarz ledwo mnie zrozumiał, że chciałem jechać do portu lecz zrozumiał słowo „Chiny”, po czym zaczął przeklinać z nienawiści do tego kraju. Los chciał, że akurat zostało parę ostatnich biletów do Qingdao więc tam popłynąłem. Moj pobyt w Korei był bardzo udany choć mam w tym kraju jeszcze sporo do zobaczenia.
Chiny (pierwszy kontakt, pierwsze wrażenia)
Jak wkrótce miałem się przekonać droga do Mongolii może być bardzo ciekawa i gdybym miał więcej pieniędzy to bym tam na pewno poleciał. Moja podróż do Chin zaczęła się w Incheon w Korei Południowej i po 17h rejsu dopłynąłem do Qingdao w prowincji Shandong. Po wyjściu w Chinach przeszedłem przez stanowisko imigracyjne i zostałem potraktowany bardzo łagodnie, wbrew temu co słyszałem od innych podróżników. Powitali mnie policjanci w tradycyjnych, przypominających lotniskowce czapkach. Moje pierwsze wrażenie Chin to: bardzo dużo ludzi i większość zbierała bardzo głośno ślinę z gardła aby zaraz potem ją wypluć. Niestety jest to w Chinach nagminne, choć jak czytałem rząd już coś z tym robi z powodu rozprzestrzeniającej się gruźlicy. Chińczycy plują wszędzie, nawet w bankach i na lotnisku a podczas jedzenia odchylają głowę i plują bardzo, bardzo głośno.
Na stacji kolejowej wszyscy mówili tylko po chińsku lecz przychodzą tam czasem studenci aby pomóc turystom i poćwiczyć angielski. Dużo nie rozumieją a zrozumieć ich też jest ciężko lecz nie miałem innego wyboru. Qingdao jest nawet ładnym, nadmorskim miastem. Ludzie kąpali się w morzu a niektórzy nawet chcieli sobie ze mną zrobić zdjęcie. Widać, że byłem dla nich bardziej egzotyczny niż oni dla mnie. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili lecz mimo szczerych chęci mało pomocni. W Qingdao w 2008 roku odbyła się żeglarska część olimpiady. W Qingdao widziałem na bazarze między innymi grzebienie wykonane z krowich rogów, naszyjniki i figurki z muszli oraz różnego rodzaju rybie suchary. Poza tym zjadłem w Qingdao cały talerz ośmiornic z bambusem na ostro, pochodziłem po wybrzeżu i obserwowałem Chińczyków……albo raczej Chińczycy obserwowali mnie. Zauważyłem że w Chinach był jeszcze większy wybór owoców morza niż w Korei, zwłaszcza tych nabitych na patyk. To niewiarygodne, że na patyk Chińczycy nabijają wszystko to, co tylko da się nabić. Suszone krewetki, ośmiornice a nawet koniki morskie można jeść jak chrupki ziemniaczane z torebki.
Mój bilet do Pekinu był bardzo tani gdyż dystans 890km w czasie 9.5h kosztował mnie tylko £13. Ułożyłem się w wagonie pełnym Chińczyków i następnego dnia rano byłem w Pekinie, w wielkiej stolicy Chińskiej Republiki Ludowej. Pierwsze co zobaczyłem to wielki tłum. Ludzie wyrastali jak spod ziemi, samo wydostanie się z dworca zajęło mi dużo czasu. Jeszcze nigdy nie widziałem tyle ludzi na raz. Drugą rzeczą, jaka mi pozostała w pamięci to nie trudne do zauważenia masowe splunięcia. Niestety w kraju gdzie mieszka okoo 1.3mld ludzi często nie było biletów a granica z Mongolią nie była popularnym kierunkiem. Pierwszy pociąg do granicy z Mongolią miał być za 3 dni a sama podróż z Pekinu do Ułan Bator trwałaby 30 godzin. Samo kupowanie biletu w Chinach jest nie lada przeżyciem. W Chinach dworce są zawsze wypełnione po brzegi a ludzie nie stoją w kolejce tylko pchają się do okienka i robią awantury. Musiałem dowiedzieć się co z moim pociągiem ale oczywiście nie miałem jak, bo z jednej strony pchała mnie chmara rozwścieczonych Chińczyków a z drugiej i tak bym się nie dogadał. Poznałem więc małą Chinkę, która mówiła trochę po angielsku i chciała mi pomóc. Wziąłem ją więc na barana, ja przepychałem łokciami Chińczyków a Chinka zdołała zapytać o mój bilet – lecz niestety biletów już nie było. Kupiłem więc bilet na samolot za straszną dla mnie cenę £173, który odlatywał następnego dnia. W międzyczasie poszedłem na Plac Tienanmen, zobaczyłem zakazane miasto z portretem przewodniczącego Mao i poszedłem na nocny bazar aby „podziwiać chińską jakość”. Towaru było mnóstwo. Do tego wszystkiego gdy byłem na Placu Tiananmen spotkałem parę chińskich studentów, którzy zaprosili mnie na herbatę co jest popularnym oszustwem w Chinach. Kilka naparstków herbat kosztuje około 100 euro. Powiedziałem jednak, że nie miałem pieniędzy dlatego to oni zapłacili. Poza tym odbyliśmy interesującą rozmowę o Mao Zedongu i dowiedziałem się, że Chińczycy bronili swojego tyrana i mówili, że oficjalnie w 30% nie miał racji. Gdy jednak zapytałem o 70% w których według nich „miał rację” Chińczycy od razu zamilkli.
Następnego dnia rano wstałem o 5 rano aby pojechać na lotnisko lecz mój lot się spóźnił o 10h dlatego Chińskie Linie Lotnicze zafundowały mi pokój i pełne wyżywienie w hotelu 4*. Kogo ja tam niespotkałem? Irańczyka, który nie znosił Iranu, Amerykanina który mówił po chińsku i nienawidził Ameryki, Chinki robiące sobie ze mną zdjęcia oraz bardzo chamską obsługę, która przychodziła aby odbębnić swój czas. Czułem się trochę jak biała małpa, którą nakarmili, zrobili sobie ze mną zdjęcie a jeśli coś było nie tak to byłem ignorowany. W końcu dostałem się na lotnisko zorganizowanym autokarem lecz tam urzędnik imigracyjny wyrwał mi niechcący bilet przy sprawdzaniu dokumentu i zostawił sam dowód wpłaty co nie wystarczyło aby polecieć. Ludzie od pomocy na lotnisku zrobili wszystko co było w ich mocy aby być bardzo niepomocnymi dlatego musiałem kupić nowy bilet i w końcu odleciałem. W tym czasie nie było już dla mnie ważne, że leciałem do Mongolii ale że nareszcie opuszczałem Chiny. Miałem pecha ale tak czy inaczej do Chin musiałem wrócić gdyż za 2,5 tygodnia miałem spotkać w Pekinie swoją towarzyszkę podróży. Moim wrogiem był przede wszystkim czas a pośpiech towarzyszy nieszczęściom.
Mongolia
Mongolia leży w Azji wshodniej i jest „ściśnięta” pomiędzy Rosją a Chinami. Niektóre dane podają że Mongolia leży w Azji Środkowej lecz ja się z tym nie zgadzam. Mongolię dzielę na Mongolię Zewnętrzną oraz Wewnętrzną. Zewnętrzna jest wydzielona dzisiejszymi granicami tego kraju a wewnętrzna to część północnych Chin. Mongolia jest 5-krotnie większa od Polski a populacja to tylko ponad 2,5 mln, co oznacza że na jednego mieszkańca przypada około 1,5 km2 ziemi. Dla porównania w Anglii są to tylko 3-4m2 na jednego mieszkańca.
Pomimo wybitnie niegościnnych i trudnych warunków życia jakie oferuje Mongolia oraz opowieściach grozy o wszystkich niebezpieczeństwach czekających tu na mnie, turystyka z roku na rok poprawia się. Dla mnie osobiście największym atutem tego kraju jest absolutna cisza na „bezkresnym stepie”. Proste, niczym nie zmącone życie, obserwacja przyrody oraz pastwisk baktrianów i kóz na tle wydm gwarantują niezapomniane doświadczenia. Mongolia jest pełna pięknych parków narodowych i mieszkających w nich zwierząt lecz na komfort nie radzę tam liczyć. W związku z tym Mongolię poleciłbym tylko tym, którzy lubią bliski kontakt z naturą i łatwo adaptują się do lokalnych warunków. Na północy kraju są rozległe jeziora, renifery oraz wspaniałe warunki wędkarskie a na południu jest rozległa pustynia Gobi, która oferuje wiele oryginalnych atrakcji. Oprócz spania na pustym stepie płaskim jak naleśnik można jeździć konno i na wielbłądach, można wspinać się na wydmy piaskowe oraz mieć dużo czasu na samotne przemyślenia. Zazwyczaj jednak podróżuje się w grupach, co oznacza że każdy z uczestników jest w stanie poznać swoje słabości. Gdy po 11 dniach na pustyni Gobi w końcu wróciłem do Ułan bator musiałem dochodzić do siebie przez parę dni, choć było warto. Mongolia jest wciąż niestety bardzo niedocenionym krajem, mimo że oferuje pierogi z kozła, sfermentowane mleko kobyły oraz spanie na pustyni przy silnym wietrze i -25oC. Same drogi też byłyby dobre gdyby istniały, co sprawia że trzeba pokonywać goły step oraz rzeki o ubitej ziemi i czasem trzeba dokładać kamienie do rzeki aby nasz 40 letni radziecki samochód mógł przejechać. Temu wszystkiemu towarzyszą oczywiście piękne widoki, cisza, pasące się zwierzęta, wydmy oraz piękny kanion.
Mongolia pod względem klimatycznym jest bardzo niegościnna gdyż temperatury wahają się tu od +40oC do -40oC, przy czym zimy i lata zajmują nawet po 5 miesięcy. Ułan Bator natomiast jest najzimniejszą stolicą świata gdyż już w październiku temperatura spada poniżej zera i schodzi nawet do -30oC a podobna temperatura utrzymuje się aż do kwietnia. Na ogromnych, bezkresnych stepach wiatr sprawia że jest jeszcze zimniej a wielka odległość od morza powoduje, że klimat jest bardzo suchy na południu i chłodny na północy kraju. Generalnie Mongolia smaży się podczas długiego lata i marznie podczas srogiej zimy. Nic dziwnego, że tylko najtwardsi są w stanie przetrwać w takich warunkach i nie dziwi mnie fakt, że greckie wyspy sa wciąż bardziej popularne.
Do Mongolii pojechałem w 2006 roku czyli w 800 letnią rocznicę założenia kraju przez Czyngis Chana. Pierwsze kilka dni spędziłem w Ułan Bator gdzie spacerowałem po mieście wymagającym natychmiastowego remontu. Zabudowania były głównie posowieckie, czyli składające się z domów zbudowanych z betonowych płyt choć zaczęto także budować nowe domu w bardziej wyszukanym stylu. Czasem widziałem też nawiązanie do tradycji czyli zagrody drewnianie z jurtą wewnątrz oraz wielbłądem. Ludzie byli pomocni, było dużo barów i klubów z bilardem choć widziałem też sporo biedy, w tym żebrzące dzieci. Widać też, że Mongołowie są bardzo dumni ze swojej historii gdyż na ulicach są plakaty przedstawiające jeźdźców w futrzanych czapkach z imieniem Czyngis Chana, które w ten sposób mają reklamować mongolską turystykę. Także lotnisko i niektóre knajpy mają jego imię, na banknotach jest podobizna Czyngis Chana a większość pamiątek jest także związanych z nim. Czułem, że Czyngis Chan nie jest już tylko postacią historyczną w Mongolii ale wręcz kultową gdyż historia jest być może jedynym powodem Mongołów do tego aby być dumnym ze swego pochodzenia. Chodząc po mieście zauważyłem także, że w Ułan Bator jest bardzo dobrze rozwinięta turystyka. Jest tam wiele hosteli i biur, które oferują rożnego rodzaju ekspedycje.
Będąc w Ułan Bator poszedłem zobaczyć monasterę buddyjską Gandan, zbudowaną w 1840 roku. Jest to najlepiej znana i największa świątynia w Ułan Bator, która dziś jest ważną częścią mongolskiej kultury. Świątynia Gandan jest także jedną z niewielu świątyń, która przetrwała czasy komunizmu kiedy niszczono wszelkie dobra kulturowe Mongolii. Z tego z czego zdołałem się dowiedzieć ta świątynia ocalała gdyż zamknięto ją i używano jako stajni dla koni rosyjskich żołnierzy. Na marginesie, Mongolia to drugi po Tybecie najważniejszy ośrodek buddyzmu tybetańskiego na świecie. Potem dotarłem na Plac Suche Batora gdzie znajduje się znajduje się pomnik Suche Batora na koniu z uniesioną ręką. Suche Bator był przywódcą mongolskiej rewolucji i bohaterem narodowym a jego podobizna widnieje także na paru banknotach. Prawda o nim nie jest jednak tak chlubna gdyż Suche Bator był mongolskim komunistą w wojsku rosyjskim i jednym z głównych organizatorów mongolskiej armii ludowej. Podpisał także układ o przyjaźni z Rosją co oznaczało całkowite podporządkowanie Mongolii władzom radzieckim. Na placu znajdują się także gmach mongolskiego parlamentu z pomnikiem Czyngis Chana, budynek teatru i opery oraz teatr dramatyczny. Z tego co zdołałem się dowiedzieć, Mongołowie najbardziej nienawidzą Chińczyków a o Rosjanach mają w miarę dobre zdanie, dlatego że Chińczycy tylko niszczyli ich kraj a Rosjanie wprowadzili tu także swoją kulturę i sztukę. Przykładami są tu na przykład balet i teatr. Tego dnia było już zimno i wiał silny wiatr dlatego nie zabawiłem tu długo. Był dopiero wrzesień lecz mongolska zima zapowiadała się na srogą.
Poszedłem też do Muzeum Narodowego i Muzeum Historii Naturalnej. Ciekawe było to, że Mongolia była niegdyś domem dla wielu gatunków dinozaurów, których szkielety są tu wyeksponowane. Był nawet jeden wielki dorównujący rozmiarami Tyranozaurowi Rexowi! Wśród wielu innych wystaw na uwagę zasługuje wielki gatunek sępa z rozpiętością skrzydeł do ponad 2 metrów (to by tłumaczyło gołe szkielety zwierząt na Gobi opisywane przez innych podróżników). Jednak największa część była poświęcona założycielowi Mongolii, Czyngis Chanowi. Bardzo dobrze było pokazane na wielu mapach z przestrzeni setek lat, jak się zmieniało terytorium Mongolii, od czasów świetności (XIII-XIVw) aż do czasów współczesnych. Sporą część muzeum zajmowała też ekspozycja pokazująca nomadyczne życie Mongołów czyli ich wędrówki w poszukiwaniu lepszych pastwisk. Radzę także zwrócić uwagę na pomnik Buddy oraz namalowany portret Czyngis Chana na zboczu wzgórza Dżajsan.
W końcu wybrałem się na wyprawę na pustynię Gobi. Do dyspozycji mieliśmy dwa radzieckie samochody, które najlepsze czasy miały już za sobą oraz dwóch mongolskich kierowców, którzy najtrzeźwiejsze czasy też już mieli za sobą. Sama jazda była już przygodą gdyż w Mongolii nie było dróg ale ubita ziemia z dołami. Wertepy wyrzucały nas do góry a my razem z nimi. Jechaliśmy od 20 do 80km/h zależnie od warunków. W zakręt wchodziliśmy nawet przy ponad 50km/h zależnie od kąta nachylenia terenu. W dalszej fazie jazdy jechaliśmy po piasku, po dołach i górach. Musieliśmy też jechać parę razy przez rzekę i strumyki dlatego, że mostów jest tam niewiele. Nigdy nie można było zasnąć w samochodzie gdyż nie można było przewidzieć kiedy wyskoczymy pod sufit a kiedy na przednią szybę. Gdy droga wydawała się lepsza kierowca przyśpieszał aby za chwilę natrafić na coś co nas zatrzymywało. W takich warunkach przejechałem 2000km!!! Czasem podczas postojów bawiliśmy się z mongolskimi dziećmi a czasem graliśmy w krykieta gdyż Irlandczycy przywieźli kij i piłkę. Mongołowie też grali gdy Irlandczycy byli już zbyt pijani aby utrzymać kij. Najlepszy ze wszystkiego był jednak krajobraz oraz cisza przerywana czasem ryknięciem wielbłąda.
Krajobrazy szybko się zmieniały. Raz były to stepy gdzie poza płaskim horyzontem nie było nic, innym razem były to góry, wydmy piaskowe, skały porozrzucane dookoła (także na drodze) i strumyki przez które trzeba było się przeprawiać. Niezależnie jednak od krajobrazu towarzyszyły nam wielkie i majestatyczne orły, które wydawało się jakby wisiały w powietrzu. Gdy nie widzieliśmy ich samych, dostrzec można było ich wielkie cienie odbijające się na drodze. Bardzo dużo było także stad kóz, jaków oraz baktrianów (dwugarbnych wielbłądów). Widziałem także szkielety zwierząt kopytnych albo same czaszki i porozrzucane kości i rozkładające się szczątki krowy z na wpół odsłoniętym szkieletem. Moja przygoda po jednym z najbardziej odludnionych zakątków świata była coraz ciekawsza.
Mieszkaliśmy zawsze u rodzin mongolskich w gerach (jurtach) u rodzin nomadów. Gery to tradycyjnie wielkie namioty mongolskie z drewnianym szkieletem i zasłonięte potrójną, grubą warstwą materiału i skór, która czyniła go wiatro i wodoodpornymi. Ten model gerów został niezmieniony od setek lat i jest także łatwy do złożenia i przeniesienia. Nomadzi natomiast to ludzie pustyni, ci którzy wybrali życie z dala od cywilizacji. Na środku gerów zwykle znajduje się piec do palenia drewna i łóżka przy ścianie lub czasami tylko maty. Nomadzi utrzymują się z hodowli wielbłądów i kóz a teraz także z turystyki pozwalając spać turystom u siebie za niewielką opłatą. Zauważyłem jednak, że czasem koło gerów znajdują się wynalazki XX wieku. Jest to antena satelitarna i bateria solarowa lub wiatrak, aby wykorzystać moc słońca i wiatru do produkcji minimum energii. Na ciepły prysznic nie było co liczyć a toalety lub raczej doły za parawanem były na zewnątrz, gdzie aż roiło się od much. Jedzenie było bardzo skromne. Niestety pod koniec sierpnia było już bardzo zimno gdyż temperatura na Gobi waha się od +40 do -40 stopni w nocy i ode mnie zależało czy nie zamarznę. Czasem na zewnątrz była temperatura -10 i w gerze też dlatego musiałem wstać w nocy, założyć latarkę na głowę, narąbać drzewa na opał i dorzucić do pieca. Nikt nie chciał zostać z ostatnią zapałką a rozpalenie ognia było zawsze ogromną radością. Rano było znowu ciepło do czego organizm nie mógł się od razu przystosować lub był bardzo silny, chłodny wiatr. Gdy wstawałem rano, zajmowało mi trochę czasu aby dojść do siebie.
Warto także wymienić kilka ważnych miejsc, które zobaczyłem podczas mojej przygody. Pojechaliśmy do „płonących” Klifów Bajandzag czyli formacji z piaskowca obfitujących w skamieniałości dinozaurów. W 1922 roku odnaleziono tu pierwsze jaja i kości dinozaurów sprzed 60mln lat. Podążając swoimi radzieckimi samochodami mijaliśmy Ałtaj Gobijski czyli pasmo górskie w południowej Mongolii znane z powodu około 800 lodowców i około 3000 jezior. Cały Ałtaj ciągnie się 2000 km przez azjatycką część Rosji, a także Kazachstan, Mongolię i Chiny. Ałtaj Gobijski znajduje się w części środkowej i nie są to wysokie góry. Najwyższy szczyt to Chujten (4356m n.p.m). Dla mnie, niektóre części gór i tak wyglądały dość dramatycznie, z jej wąwozami i kotlinami. (Rejon ten jest aktywny sejsmicznie). Następnego dnia dojechaliśmy do parku narodowego Yolun Am, który pokazał mi że pustynia Gobi jest zupełnie inna od tradycyjnego wyobrażenia o pustyni. Był to Wąwóż sępów czyli piękny teren z wieloma górskimi strumykami i wielkim wąwozem gdzie mogłem wspinać się po skałach. Park Yolyn Am najbardziej jest jednak znany z połaci lodu, które utrzymują się tu nawet latem. Pustynia Gobi jest o wiele zimniejsza i bardziej mokra niż wcześniej myślałem. Są tu utrzymywane stada kóz, baktrianów i owiec oraz wielu gatunków dzikich zwierząt. Oprócz pięknych ptaków drapieżnych tereny te zamieszkuje jedyny na świecie pustynny niedźwiedź. Natrafiłem także na takie niespodzianki jak szkielety zwierząt oraz zwłoki rozkładającej się krowy.
Po kilku dniach ciężkiej jazdy po dziurach i dołach oraz wygrzebując piach z włosów i z nosa dojechaliśmy do Dalandzadgad. Było to małe, obskurne i zakurzone miasteczko na południu Mongolii, niedaleko granicy z Chinami. Nasi kierowcy wysadzili nas w obrzydliwej, brudnej zagrodzie gdzie stały dwa gery oraz dom pokryty blachą. Sama brama składała się pewnie z przypadkiem znalezionych desek, także gdzie nie gdzie pokrytych blachą. Gdy weszliśmy do środka okazało się, że były tylko cztery wolne łóżka. Babcia leżała przy wejściu na podłodze i wyglądała na umierającą a kierowcy powiedzieli, że możemy spać na podłodze-koło babci. Z tego powodu pojechaliśmy do jedynego hotelu gdzie obiecywano nam takie luksusy jak gorący prysznic i posiłek, lecz nic z tego. Najpierw poczułem lodowaty strumień na grzbiecie a potem przytuliłem się do podłogi gdyż łóżek wystarczyło tylko dla naszych kobiet. Byliśmy jednak w przyzwoitej restauracji gdzie udało nam się w końcu zjeść gorącą zupę.
Jedną z niezapomnianych rzeczy było dotarcie do Khongorun Els czyli do wydm piaskowych. Pamiętam, że tego dnia musieliśmy wyjechać o 9 rano dlatego wstałem o 6 i poszedłem chodzić po wydmach. Było pięknie, gdyż słońce dopiero wstawało a ja i tak nie mogłem spać z zimna. Podobno na Saharze są wydmy sięgające do ponad 400m npm, natomiast te na Gobi sięgały do 200m npm. Region ten jest szczególnie interesujący gdyż chodziłem tu po wydmach piaskowych a po stepie porozrzucane są skały, strumyki i niska roślinność. Po nacieszeniu się wydmami przejechaliśmy kilka godzin po trudnych do jezdżenia, mongolskich drogach i dotarliśmy do Arvayheer. Tutaj także spędziliśmy noc w gerach otoczonych zagrodą. Tym razem jednak spaliśmy na łóżkach a w środku był piec do którego wrzucaliśmy drewno. Po raz pierwszy w Mongolii widziałem też drzewa. W Arvayheer skorzystałem z okazji i nasi kierowcy zawieźli nas do jedynej w promieniu kilkuset kilometrów łaźni. Była to prymitywna, murowana zagroda z prysznicami i nareszcie gorącą wodą. Nie chcę tu zabrzmieć jak człowiek o płytkim charakterze ale było to jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń tej wyprawy. Pozbyłem się także piasku z włosów. Ta noc była szczególnie zimna lecz regularne dorzucanie drewna pomogło nam przetrwać.
Od czasu Dalandzadgad wciąż zmierzaliśmy na północ. Po drodze mijaliśmy skały pochodzące z epoki brązu, które stanowią rodzaj cmentarza antycznych wojowników. Był tu także masywny, pionowy głaz na którym wyrzeźbione były jelenie. Zapamiętałem to dobrze gdyż właśnie tam nasze radzieckie samochody zepsuły się a ja miałem trochę czasu aby się rozejrzeć. Gdy nasi kierowcy wyszli spod samochodu pojechaliśmy trochę dalej i tę noc spędziliśmy w malowniczym obozie składającym się z gerów. Tutaj nie było już paskudnej zagrody ale otwarty, zielony teren z porozrzucanymi głazami i górami na horyzoncie. Kilkoro ludzi z grupy poszło pojeździć na koniach lecz ja zostałem w okolicy geru aby poćwiczyć. Niedaleko od obozu znajdował się prawdziwy fenomen natury, szczególnie biorąc pod uwagę, że byliśmy na pustyni. Był to kanion o głębokości 30m i długości i szerokości około 100m przez który płynęła rzeka. W środku znajdował się wodospad o wysokości około 15m zakończony zbiornikiem oraz drzewa i wydeptane ścieżki. Tego samego dnia wieczorem dotarliśmy do Karakorum czyli do pradawnej stolicy Mongolii założonej przez Kublai Chana – wnuka Czyngis Chana. Główną atrakcją jest monastera Erdene Zuu, zbudowana w stylu tybetańskim i jest to jedyny obiekt wart zobaczenia w Karakorum. Potem, jadąc po raz pierwszy po asfaltowej drodze wyruszyliśmy do Ułanbator.
Po powrocie do Ułanbator zorganizowałem jeszcze wycieczkę do parku narodowego Tereldż. Park narodowy Tereldż to jeden z najchętniej odwiedzanych rejonów Mongolii z powodu unikalnej flory i fauny. Dolina w której mieszkałem była otoczona górami dookoła, w sposób gdzie wyglądało to tak jakby ktoś postawił większe skały na mniejszych. Oprócz wspaniałych formacji skalnych oraz tradycyjnych gerów wkomponowanych w otoczenie można tu także pojeździć na koniach oraz obserwować jaki i wielbłądy. Gdy przyjechałem było bardzo zimno i padał śnieg. Na szczęście miałem towarzystwo pięciu kobiet, które dobrze się zajęły jedynym mężczyzną w naszej grupie. Zostaliśmy też zaproszeni do tradycyjnej jurty przez mongolską rodzinę. Poczęstowali nas własnoręcznie wyrabianym serem, chlebem i sfermentowanym mlekiem z kobyły (lokalny przysmak). Byli to biedni ludzie przez całe swoje życie mieszkający w gerach i głównie jedzący to co sami wyrobili. Zostawiliśmy im parę groszy dlatego że widać było że bardzo potrzebowali choć małej ilości pieniędzy.
Potem wróciłem do Ułanbator a następnie pociągiem pojechałem do chińskiej granicy w Zamyn Uud, gdzie spędziłem kilka godzin w autobusie obserwując jak kierowcy zderzali się zderzakami i przeklinali na siebie. Sama atmosfera w autobusie była jednak zrelaksowana gdyż ludzie bylli weseli i podawali sobie słoiki z gorącymi pierogami. Granicy w Zamyn Uud była bardzo przygodowa a gdy tylko znalazłem się w Chinach dopadli mnie sprzedawcy wszystkiego choć zwłaszcza biletów do Pekinu. Sama Mongolię bardzo polecam choć zdecydowanie nie jest to kraj dla ludzi wymagających luksusu. W Mongolii należy walczyć z twardą rzeczywistością na rozległych stepach gdyż na tym polega mongolska turystyka. Polecam także poznanie wielu ciekawych tradycji do których Mongołowie są bardzo przywiązani. Gdy patrzę na Mongolię przez perspektywę przygody to był to jeden z moich najlepszych krajów.
Chiny (pierwsza podróż)
W tym miejscu zaczęła się moja podróż po Chinach gdyż wcześniej byłem tylko przejazdem. Moim pierwszym punktem wejścia było miasteczko graniczne Erljan, pełne banków, kantorów , sklepów i plujących ludzi. Różnica ekonomiczna pomiędzy Chinami a Mongolią była bardzo widoczna gdyż Zamyn Uud było puste i biedne. W Erljan dopadli mnie sprzedawcy biletów autobusowych i wciskali mi je w taki sposób jakby ich przetrwanie zależało od zarobienia kilku yuanów – bo pewnie zależało. Do Pekinu pojechałem autobusem sypialnym, tak że łóżka były ułożone jedno na drugim. Niestety były one bardzo wąskie a nie zawsze dobra droga sprawiała, że czułem się jakbym jechał bobslejem po nierównym lodzie. Po drodze zatrzymywaliśmy się też na posiłki lecz w Chinach mówi się tylko po chińsku dlatego aby nie popełnić błędu wchodziłem do kuchni i wskazywałem palcem co chciałem a potem pisali mi na kartce ile miałem zapłacić. Przy jedzeniu większość Chińczyków głośno mlaskała i pluła na podłogę co już na samym początku dużo mi powiedziało o kulturze obywateli tego kraju. Niesamowitym przeżyciem była dla mnie toaleta. Wyglądała ona w taki sposób, że grupa Chińczyków srała koło siebie do jednego koryta a potem Chinka spłukiwała cały towar wiadrem wody. Mimo tych przeżyć trzynasto godzinna droga do Pekinu była bardzo miła i bezbolesna.
W Pekinie odebrałem z lotniska swoją towarzyszkę podróży a potem już razem zwiedzaliśmy wielkie Chiny. Pekin jest ogromnym 12 milionowym miastem, pełnym wieżowców, ogrodów i świątyń z kilku stuleci wstecz. Choć Pekin nie wygląda aż na tak ogromny to zajmuje on powierzchnię prawie równą Belgii. Zazwyczaj jest to pierwszy przystanek dla wszystkich podróżników pragnących zobaczyć chińską stolicę. Można tu podziwiać takie zabytki jak np. Zakazane Miasto, Plac Tiananmen oraz Świątynię Nieba a do tego Pekin jest bazą wypadową na wycieczki na Wielki Chiński Mur. Pekin jest także jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast na świecie gdzie w wielu miejscach ciężko jest oddychać.
Do głównych atrakcji turystycznych Pekinu należy Plac Tiananmen. Jest to największy plac na świecie skąd bardzo dobrze widoczny jest wielki portret Mao. Zaraz za obrazem Mao jest wejście do Zakazanego Miasta gdzie znajduje się szereg starych świątyń. Sama nazwa Tiananmen oznacza Bramę Niebiańskiego Spokoju co z punktu widzenia historii jest całkowitym zaprzeczeniem prawdy. To tutaj Mao Zadong proklamował Chińską Republikę Ludową w 1949 roku i tutaj w roku 1989 nastąpiła masakra 2,5 tysiąca studentów domagających się reform politycznych. W tamtym czasie studenci byli jedyną siłą demokratyczną w komunistycznych Chinach na co władze nie mogły sobie pozwolić. Wówczas wojsko podjechało czołgami i otworzyło ogień z karabinów maszynowych do manifestujących, bezbronnych ludzi a wielu było skazanych na karę śmierci. Plac Tiananmen to obszar o objętości 800m na 300m gdzie znajdują się: pomnik ku czci Bohaterów Ludu i mauzoleum Mao Zedonga. Wieczorem jest tam wielu sprzedawców-desperatów, którzy próbują wcisnąć pamiątki za bardzo marne grosze. Sprzedają pocztówki, latawce, zabawki i wiele innych tego typu rzeczy, choć największym wzięciem cieszy się zegarek ze zdjęciem Mao odmierzającym godziny ręką oraz mała, czerwona książeczka także autorstwa Mao, w której krytykuje on kapitalizm. Sprzedawcy rzucają się na klienta, zachwalają i obniżają do 90% ceny początkowej. Zwłaszcza na widok białego człowieka z zepsutego zachodu mają szeroki uśmiech. Poza tym na placu jest wiele komunistycznych pomników przedstawiających silnych robotników. Radzę tam spędzić więcej czasu bo napotkani ludzie mogą dostarczyć wielu wrażeń. Nieopodal jest też bazar otwarty do późnych godzin nocnych.
W Muzeum Narodowym jest wiele eksponatów choć mi najbardziej zapadły w pamięci figury woskowe. Znajdował się tu oczywiście Mao, lecz był także Deng Xiaoping (ten, który dał zielone światło do rozstrzelania studentów na placu Tiananmen w 1989 roku), Zhou Enlai ( premier partii komunistycznej za czasów Mao), Konfucjusz, Lenin, Einstein, Jackie Chan oraz Yao Ming (sławny chiński koszykarz). Ważne jest także Mauzoleum Przewodniczącego Mao. Mao Zedong miał ogromny wpływ na Chiny i wielu do dziś pokazuje głęboki szacunek do wodza, ojca narodu, mimo że oficjalne dane mówią że miał rację w 70% a w 30% się mylił. Widocznie 80mln zabitych, choroby, głód, konflikty domowe, hermetyczne zamknięcie kraju, zabijanie chińskiej burżuazji i skala urodzin ponad siły mieszczą się w tych 30%. Poza tym był „wspaniały”. W każdym razie po śmierci wielkiego wodza nie można było go po prostu pochować. Tym bardziej, że Wietnam zakonserwował zwłoki Ho Chi Minha a Chiny nie mogły być gorsze. Problem jednak w tym, że mauzoleum jest otwarte tylko w ograniczonych godzinach a kolejka jest długa jak z Polski do Chin.
Zakazane miasto jest największym zbiorem pałaców na świecie i kolejnym obowiązkiem każdego turysty. Był on budowany od 1406 do 1420 roku czyli od dynastii Ming do końca dynastii Qing. Przez prawie pięć wieków to piękne miasto wewnątrz Pekinu służyło jako dom cesarza oraz centrum ceremonialne i polityczne chińskiego rządu. Miasto to zawiera 980 budynków i leży na obszarze 720 tysięcy m2 i zostało zbudowane w tradycyjny chiński sposób. Zakazane Miasto było ogromnym natchnieniem dla architektury we wschodniej Azji oraz w innych częściach kontynentu a dziś zaliczane jest do dziedzictwa kultury światowej. Znajduje się tu wiele interesujących budynków, rzeźb i innego rodzaju sztuki, pozostałych po wyżej wymienionych dynastiach. Ten nadzwyczajny fenomen architektoniczny otoczony jest grubym murem i fosą. Mury zaś ozdobione są wieżami przykrytymi wielopiętrowymi dachami pokrytymi żółtą dachówką. Do zakazanego miasta wszedłem prosto ze sławnego placu przez Bramę Niebiańskiego spokoju (Tiananmen) po jednym z pięciu marmurowych mostów. Myślę, że Zakazane Miasto jest jednym z tych obiektów do którego można wracać często i nie nudzić się. Innym ważnym obiektem była Świątynia Nieba, która jest najznakomitszym przykładem architektury z czasów dynastii Ming. Świątynia Nieba spełniała bardzo ważną rolę gdyż właśnie tam cesarz składał hołd niebu dla potwierdzenia swojej władzy. Dziś jest to jeden z najczęściej odwiedzanych obiektów w Pekinie, leży w ogromnym 267 hektarowym parku i jest popularnym miejscem spotkań. Ogrody są bardzo zadbane, jest czysto, znajduje się tu mała galeria obrazów a ludzie grają w szachy, karty i zośkę czyli lotkę z piórami, którą kopie się do partnera. Ważna jest także symbolika tego miejsca gdyż patrząc z góry świątynie są okrągłe a podstawy kwadratowe. Symbolizuje to antyczne chińskie wierzenia, że niebo jest okrągłe a ziemia kwadratowa a cały kompleks został zbudowany przy zachowaniu ścisłych reguł filozoficznych.
Na przedmieściach Pekinu leży Pałac Letni czyli Ogród Pielęgnowania Harmonii Yineyuan. Była to letnia rezydencja cesarza podczas gdy w Zakazanym Mieście spędzał zimę. Spośród wszystkich obiektów jakie widziałem ten zrobił na mnie ogromne wrażenie pomimo że byłem już w wielu krajach Azji. Ogród Letni to najwspanialszy przykład połączenia architektury tamtego okresu wkomponowanej w parki i liczne ogrody. Mieści się on na Wzgórzu Długowieczności nad jeziorem Kunming. Cały kompleks ogrodowo parkowy mieści się na 290 hektarach i znajduje się w nim około 100 różnych budynków i świątyń. Przez wieki ten malowniczy krajobraz był udoskonalany i powiększany i coraz to nowe obiekty były dobudowywane. Najstarszy z nich pochodzi z XII wieku, z czasów dynastii Jin. W Ogrodzie Letnim wiele świątyń zbudowanych było na wzgórzu, gdzie do niektórych było się ciężko dostać. Wraz ze zmianą poziomu zwiedzania można było podziwiać kolosalne świątynie i budynki sięgające wielu pięter i mieniące się rożnymi barwami, które wyglądają jeszcze atrakcyjniej na tle strumyków, rzeźb smoków, wielkich drzew wzorowanych na bonsai, rzeźbionych mostów oraz wielu oblicz Buddy.
Około 60 do ponad 100km od Pekinu znajduje się słynny Wielki Mur Chiński. Budowla, której nie trzeba reklamować i która ściąga miliony turystów z całego świata (także z Polski). Budowę muru zaczęto około 2000 lat temu gdy Chiny zostały zjednoczone pod panowaniem cesarza Qin Shi Huang a głównym celem muru była obrona przed hordami Mongołów z północy. Do budowy potrzeba było kilkaset tysięcy robotników, z których wielu było politycznymi więźniami a legenda mówi, że materiałem budowniczym nie była tylko ziemia i cegły lecz także szczątki ludzi tam pracujących. Bez względu na to ile zajęła budowa oraz ilu ludzi zginęło podczas budowania muru, było to fenomenalne przedsięwzięcie. Wielki Mur służył także jako dobra linia transportowa gdyż ludzie i towary mogły szybko poruszać się po tym trudnym, górzystym terenie. Ważną rolę spełniały też wieże, z których rozpalano ogniska aby ostrzegać wojska w innych częściach muru o ataku na Chiny. Mao Zedong powiedział, że „ten kto nie zdobył Wielkiego Muru nie jest prawdziwym mężczyzną”. Natomiast Czyngis Chan, że „siła muru nie tkwi w samym murze ale w odwadze ludzi, którzy go bronią”. Jak wiemy z historii Imperium Mongolskie podbiło Chiny i założyło własną dynastię na tronie w Pekinie.
Istnieje kilka odcinków muru dostępnych dla turystów, w różnych odległościach od Pekinu i z różnym stopniem trudności. Najpopularniejszy turystycznie odcinek znajduje się w Badaling choć jest też Mutianyu, Juyongguan czy Huanghua. Każdy jest podobno trochę inny i z każdego można podziwiać inną panoramę gór, która inaczej się prezentuje w zależności od pory roku. Powyższe części Wielkiego Muru są łatwiejsze lecz ja wybrałem trudną wersję zdobywania tego szczególnego miejsca i dlatego postanowiłem urządzić wyprawę na własną rękę aby przygodzie stało się zadość. Wzięliśmy pozamiejski autobus do miasteczka oddalonego o dwie godziny od Pekinu, gdzie poznaliśmy dwóch Szwedów i skąd razem zorganizowaliśmy transport dalej aby było taniej. Potem pojechaliśmy do miejscowości Jinshanling (100km od Pekinu) aby stamtąd przejść do oddalonego o 10km Simatai. Mieliśmy do przebycia 32 wieże obronne i musieliśmy dotrzeć do Simatai przed zachodem słońca w około 4 godziny. Naszego kierowcę zostawiliśmy w Jinshanling i umówiliśmy się z nim wieczorem w Simatai. Aby mieć pewność, że będzie na nas czekał mieliśmy mu zapłacić dopiero w Pekinie. Odcinek, który zamierzałem przebyć nie był dla zwykłych turystów chcących tylko zobaczyć Wielki Mur. Musieliśmy się tu wspinać po górach oraz po zniszczonych partiach muru gdyż często wielkie jego partie były zniszczone i niedostępne z powodu licznych zniszczeń po wielu walkach jakie się tam odbyły. W niektórych jego częściach ściany były grubsze a w innych widziałem ślady po użytej broni. Za każdym razem gdy wspinaliśmy się po stromych ścianach opierając stopy na wystających cegłach, pokonywaliśmy te łatwe jak i bardzo trudne odcinki muru. Kilka razy mur była w tak fatalnym stanie, że musieliśmy zejść z głównej ściany i przejść po zboczu góry aby potem znowu się na niego wdrapać. Osobiście czułem wielką satysfakcję i radość, że pokonałem go właśnie w ten sposób bo na przykład Badaling gdzie byłem potem było piękne lecz dobre dla emerytów i rencistów. Ważny jest też kontakt z ludźmi oraz z przyrodą, które sa ważnymi częściami naszej przygody po Wielkim Murze. Wielki Mur Chiński można zobaczyć na wiele sposobów!
Po Pekinie pojechaliśmy pociągiem nocnym do Xi’An w prowincji Shaanxi. Xi’An jest ładnym, starym miastem. Już przed Imperium Rzymskim prowincja Shaanxi była centrum cywilizacji chińskiej a Xi’An stało na wysokim poziomie. Dziś jednak jest to przede wszystkim jedna z największych atrakcji turystycznych Chin. Jest tu także czysto i mniej gwarno niż w Pekinie co było miłym odświeżeniem po stolicy tego wielkiego kraju. Duża część miejscowej architektury jest nowa ale zrobiona jest na starą i tradycyjnie chińską. Wiele dachów na budynkach mieszkalnych oraz na bankach i urzędach jest robionych na wzór świątyń buddyjskich co wygląda bardzo atrakcyjnie. Myślę, że największą atrakcją miasta jest mur z czasów dynastii Ming o długości 14km, wysokości 12 km i szerokości 12 do 18m. Można po nim spacerować lub jeździć rowerem lecz niestety nie można po nim obejść Xi`An dookoła gdyż większe partie muru są zniszczone, choć jest podobno plan na to aby połączyć wszystkie jego części. Myślę, że nie do przeoczenia są dwa obiekty w samym centrum miasta czyli Wieża Bębnów i Wieża Dzwonów. Z wieżami nie mają one jednak nic wspólnego. Są to wysoko osadzone buddyjskie obiekty z XIV wieku, z charakterystycznymi chińskimi dachami. Oprócz piękna tej architektury jest to także bardzo dobre miejsce aby podejrzeć artystów przy pracy i posłuchać miejscowej muzyki. Najbardziej podobała mi się jednak buddyjska Pagoda Dzikiej Gęsi zbudowana w 652 roku za czasów dynastii Tang. Pagoda Gęsi to atrakcyjny turystycznie kompleks wielu budynków świątynnych wkomponowanych w atrakcyjny ogród. W Xi’An należy jednak zwrócić uwagę na kieszonkowców, którzy najbardziej aktywni są na bazarach Huajue Xiang i wokół świątyni Miasta Boga.
Będąc w Xi’An zauważyłem że w Chinach komunistyczny reżim odbiera ludziom kontakt z przyrodą. W Chinach nie można chodzić po trawie choć ludzie bardzo tego chcą. Gdy tylko wszedłem na trawę ludzie Chińczycy też chcieli lecz wstrętna baba z legitymacją ich przepędzała. Nieznajomość angielskiego wśród Chińczyków wyszła nam na dobre gdyż najpierw położyłem się na trawie a potem przez cały dzień jeździliśmy po mieście autobusami za darmo. Chińczycy nie wiedzieli jak nas poprosić o pieniądze a my po chińsku też nie mówimy.
Uważam, że Xi`An powinno być na liście każdego podróżującego po Chinach, nawet tych którzy mają bardzo ograniczony czas. Pociąg nocny z Pekinu jedzie tylko 14h co jak na Chiny jest żadną odległością.
Xi’An zawdzięcza swoją sławę także z powodu tego, że jest bazą wypadową do Armii Terakotowej. Jest to armia żołnierzy i koni naturalnych rozmiarów pochodząca z czasów pierwszego cesarza Chin Czenga (około 200 r. p.n.e.). Armia ta ustawiona jest w szyku bojowym ku wschodowi i najprawdopodobniej miała za zadanie ochronę grobowca cesarza. Dzisiaj obok Wielkiego Muru i Zakazanego Miasta jest to jedna z największych atrakcji turystycznych Chin. Na razie odkryto około 8000 figur lecz szacuje się, że do odkrycia jest o wiele więcej. Wykopalisko to zostało odkryte przypadkiem w 1974 roku gdy pewien rolnik kopał studnię i natrafił na głowy naturalnych rozmiarów. Zobaczenie tego zabytku było kolosalnym doświadczeniem dlatego że sama armia wojowników naturalnych rozmiarów i nieco pomniejszonych koni sprzed ponad 2000 lat i mieszczących się na obszarze wielkości boiska do piłki nożnej może zrobić wrażenie. Oprócz tego, nie wszyscy żołnierze wyglądali tak samo. Była piechota, konni, łucznicy, młodsi i starsi oficerowie. Wszyscy mieli inne stroje i przybierali inne pozycje w zależności od swojego przeznaczenia w walce. Żołnierze różnili się też od siebie zarostem, fryzurą i grymasem twarzy. Myślę, że tworząc wielką armię z terakoty, artyści używali żołnierzy jako modeli co z pewnością nadało całości lepszy efekt. Jak mogłem się spodziewać po Chinach Armia Terakotowa jest też wspaniałym interesem gdyż w miejscu tym można było kupić żołnierzy każdych rozmiarów a te największe posyłają nawet do Polski. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do fabryki chińskiego jedwabiu a potem pociągiem do Louyang.
Gdy opuszczaliśmy Xi’An na dworzec kolejowy wpadła armia i porządkowi po chamsku wyrzucili ludzi z połowy dworca. Trwało to nie dłużej niż 2 minuty a ludzie wylatywali z siedzeń. To było niepowtarzalne widowisko: armia wbiegła z równością do 1mm odstępu od siebie i wszyscy usiedli w tym samym momencie, patrząc tylko przed siebie. Wyznaczeni byli także wartownicy, którzy stali na baczność przez ponad godzinę, znowu patrząc tylko w jeden punkt. Stanąłem przed jednym z nich i próbowałem spojrzeć mu w oczy ale nie udało mi się. Widać był dla mnie zbyt głęboki. Podobne sytuacje widziałem już wczesniej w Chinach. Obsługa dworca zawsze chodziła w mundurach i miała gwiazdki na pagonach a policjanci na stacjach metra w Pekinie maszerowali przez cały peron jak na defiladzie. Wcześnie rano, przed pracą, szefowie biur, banków i sklepów ustawiali swój personel na zewnątrz w równym szeregu i witali nowy dzień natomiast w pociągu nie można się wyspać gdyż naród chiński jest budzony o 8 rano spokojną muzyką.
Jeśli chodzi o politykę to rozmawiałem z Holenderką, która była nauczycielką angielskiego w Chinach i powiedziała, że w kontrakcie ma zawarte aby pewnych tematów w ogóle nie poruszać. Na przykład na pytanie czy cenzura jest potrzebna, chińscy studenci odpowiedzieli że tak bo inaczej ktoś mógłby skrzywdzić ich dobry i dbający o nich komunistyczny rząd. Starałem się też rozmawiać z Chińczykami o Mao i partii komunistycznej ale myślę, że ci ludzie się po prostu boją sie powiedzieć na ich temat cokolwiek złego. Powiedziałem, że z drugiej strony chińska propaganda wcale nie jest mniejsza niż amerykańska czy europejska. Ona jest po prostu inna. W Chinach dba się o wizurek wielkości kraju, nieskazitelnego Mao i partię komunistyczną natomiast w świecie zachodnim jest to głównie zasłanianie amerykańsko-żydowskiego terroryzmu zbawieniem świata oraz głupia poprawność polityczna.
Luoyang było niegdyś stolicą 13 dynastii lecz dziś w niczym nie przypomina swojej dawnej wielkości. Spacerując po tym mieście trudno mi uwierzyć, że właśnie tutaj znajdowało się niegdyś centrum chińskiej kultury i około 1300 świątyń buddyjskich. Na początku XX wieku Luoyang zamieszkiwało około 20000 ludzi a dziś jest to populacja 6mln. Luoyang to miasto w którym nic specjalnego do oglądania nie było ale tylko pozornie. Jak potem się okazało nawet małe miasto w Chinach jest ogromne. Czytałem gdzieś, że w jednym z miast było tylko 50 tysięcy osób, a po roku zrobiło się już 10 milionów. Tak właśnie rozwijają się Chiny gdyż nawet najmniejsze miasto jest miastem kilkumilionowym. Najpierw poszliśmy do restauracji gdzie nikt nas nie rozumiał i gdzie musiałem wybierać na „chybił trafił”, zależnie od tego które chińskie litery wyglądały bardziej zachęcająco. Raz też wstałem od stołu i wskazywałem kelnerkom palcem co chciałem zjeść gdyż to było pewniejsze. Tak jak to bywa Chinach, ludzie mlaskali i czasem gdzieś splunęli a obsługa była chamska. Tego samego wieczora dotarliśmy też na jeden z wielu placów gdzie ludzie ćwiczyli i tańczyli. Ja i Monika także zatańczyliśmy, klasycznie w parach jak to zawsze robimy. Okazało się, że cały wielki plac ludzi stanął w kółku i zaczął nam klaskać. To było bardzo przyjemne. Był tam nawet burmistrz miasta, który nas oficjalnie przywitał w Luoyang i poprosił Monikę do tańca. Cały plac ludzi nas obserwował, klaskał, ludzie chcieli nawiązać kontakt. Było to doświadczenie, którego jeszcze nie przeżyliśmy w Chinach. Spodziewałbym się takiego zachowania raczej w Ameryce Płd ale nie w Chinach.
Do miasta Loyang pojechalismy przede wszystkim dlatego, że jest to baza wypadowa osławionego klasztoru Shaolin gdzie buddyjscy mnisi ćwiczą i prowadzą szkołę kung-fu. Jest to miejsce, którego nikomu nie trzeba przedstawiać i które było natchnieniem dla legendarnych już filmów z Brucem Lee. Najpierw zobaczyliśmy kilka świątyń oraz medytujących tam mnichów, chodziliśmy po górzystym terenie i byliśmy w miejscu gdzie trenowali młodzi adepci kung-fu. Widzieliśmy także kilka rzeźb walczących mnichów a potem poszliśmy na pokaz sztuki walki. Pokaz był godny podziwu, szczególnie że tutaj wykonywali go najlepsi. Mnisi robili nieprawdopodobne rzeczy i tym bardziej wyglądało to ekscytująco gdyż oglądaliśmy to na żywo. Dla kogoś, kto nie ma żadnego związku ze sztukami walki może to być wielkie przeżycie. Muszę powiedzieć jednak, że chińskie kug-fu choć piękne, jest inne niż style którymi ja się zajmuje. Kung fu zwłaszcza w wydaniu mnichów to sztuka walki, która opiera się w dużej mierze na akrobatyce i gimnastyce choć także oczywiście na sile. Mnisi byli bardzo silni, zwinni i wytrzymali na ból. Dziś niestety Shao Lin jest już miejscem bardzo komercyjnym gdzie jest bardzo dużo turystów. Wszystko jest piękne i bardzo zadbane. Czasem wydawało mi się, że jak na tak stare miejsce aż za bardzo. W środku tego wielkiego obiektu jest wiele świątyń ale po oglądaniu wszystkich poprzednich nie zrobiły już na mnie aż tak wielkiego wrażenia. Może dlatego, że część z nich zostało odnowionych co ujęło część ich autentyczności. Jest tam nie tylko wielu ćwiczących mnichów ale także tych grubszych, którzy spędzają swoje życie na modłach. Spotkać można też wielu Europejczyków nie pierwszej młodości, którzy starają się zrzucić zbędne kilogramy poprzez walkę i wbieganie pod górę. Klasztor jest oczywiście otoczony bazarem z pamiątkami dlatego, że w Chinach interes wypiera tradycje.
Po powrocie do Luoyang musieliśmy zdążyć na 15-sto godzinną jazdę pociągiem do największej metropolii Chin – do Szanghaju.
Szanghaj nazywany jest „Paryżem wschodu” i jest największym portem w Azji. Niegdyś Brytyjczycy, Francuzi i Japończycy mieli tu swój ogromny wpływ przy budowie i rozwijaniu handlu co może tłumaczyć dlaczego ten gigant jest inny niż reszta Chin. Na początku było to małe miasto u wejścia rzeki Jangcy lecz gdy po pierwszej wojnie opiumowej zaczęły się zachodnie i japońskie inwestycje, Szanghaj stał się autonomicznym regionem niepodlegającym prawu chińskiemu. Bardzo szybko miasto to stało się największym portem Chin a wkrótce najruchliwszym w całej Azji. Innymi słowy bogactwo i dobrobyt Szanghaju pochodzi z handlu opium, herbaty i jedwabiu a bogactwo i potęga finansowa miasta przyciągała jeszcze więcej bogatych inwestorów ze świata. Dziś Szanghaj to piąte co do wielkości miasto na świecie i największe w Chinach gdzie mieszka około 24 mln ludzi. Napędza ono chińską gospodarkę i wyprzedza inne chińskie aglomeracje. Myślę także, że z punktu widzenia chińskiego rządu dobrze by było gdyby to Szanghaj a nie Hong Kong był na pierwszym miejscu jeśli chodzi o siłę gospodarczą. Powód jest prosty. Szanghaj został „wyhodowany” na ich własnej ziemi a Hong Kong jest byłą kolonią.
Zatrzymaliśmy się w hostelu niedaleko Nanjing Donglu czyli koło najruchliwszej ulicy zakupów w Chinach. Było bardzo gwarno i kolorowo noce były jasne jak dni. Mimo, że z początku ulicy do rzeki może było pół godziny spacerem to nam spacer ten zajął przynajmniej 2h gdyż był taki tłum i bylismy ciągle zatrzymywani przez natrętnych sprzedawców. Po drugiej stronie rzeki Huangpu wyrastały zaprojektowane z rozmachem i oświetlone wieżowce i wieże. Po godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu nad rzekę gdzie ujrzeliśmy pięknie oświetloną panoramę Szanghaju. Byłem na wielkim deptaku, gdzie znowu wszystko było na sprzedaż. Było dużo restauracji a z obydwu stron wyłaniały się drapacze chmur o najbardziej wyszukanych kształtach. Tu właśnie można było zobaczyć jak bardzo Azja potrafi być dynamiczna i zaawansowana. Uważam, że w Europie nie ma aż tak potężnego, wielkiego miasta jak to. Właśnie wybrzeże Szanghaju wzorowane jest na tym w Hong Kongu lecz każde z nich jest bardzo specyficzne i dlatego rożnią się one od siebie. Tu było widać wspaniałe osiągnięcie postępu Chin czego niestety nie mogę powiedzieć o biednych ludziach wpychających nam pocztówki na siłę za parę juanów. W Szanghaju dotarło do mnie bardzo jasno, że potęga Chin została zbudowana na wyzysku Chińczyków a głównym hasłem partii komunistycznej Chin powinno być: „służ potężnemu władcy’. Szanghaj jest ogromnym sklepem, zatłoczonym i męczącym bazarem ulicznym choć był także najmniejszy na świecie teren zielony z kilkoma palmami i akwenem wodnym. Gdybym był jeszcze raz w Chinach to pewnie bym jeszcze raz odwiedził Szanghaj ale na krótko.
Po opuszczeniu Szanghaju pojechaliśmy do oddalonego tylko o 2 godziny Hangzhou w prowincji Zhejiang. Oczywiście było to następne duże miasto jak wszystkie tutaj. Z tą tylko różnicą, że leżało nad wielkim jeziorem, dlatego można było nad nim trochę odpocząć. Zatrzymalismy się w ładnym hostelu nad Jeziorem Zachodnim (Xi Hu). Hangzhou specjalnie mnie nie zachwyciło gdyż było to kolejne duże miasto, ktorej tylko jedna mała część nad jeziorem była urocza. W XVIII cały ten teren był posiadłością jednego z cesarzy a dziś przyciąga turystów swoim urokiem i ciszą. Zwłaszcza jadąc z Szanghaju, Hangzhou jest oazą spokoju i piękna naturalnego; pod warunkiem oczywiście że nie trzeba wyjeżdżać na miasto i iść do banku cuchnącego biurokracją. Cały jeden dzień spędziliśmy spacerując dookoła jeziora. Przeszliśmy po nasypie na wyspę, widzieliśmy kilka świątyń i poszliśmy do ogrodu botanicznego. Dużą atrakcją jest tu także basen z karpiami koi oraz małe, zaciszne miejsca, które w blasku księżyca wprawiają w bardzo romantyczny nastrój. Jest tu także wiele restauracji oraz architektury w starym, chińskim stylu. Radzę też zwrócić uwagę na smoka wystającego z wody. Będąc w Hangzhou nie zagłębialiśmy się zbytnio w zabytki i muzea. Cieszyliśmy się tylko czasem spędzonym nam jeziorem. Był to miły przystanek w drodze na południe Chin.
Po dwóch dniach pobytu w Hangzhou ruszyliśmy w dalsza drogę. Tym razem pojechaliśmy do oddalonego o 26 godzin jazdy Xiamen w prowincji Fujian. Jest to ładne, portowe miasto w płd-wsch części kraju, które jest jednym z największych portów Chin. Xiamen rożni się trochę od miast, które odwiedziłem do tej pory. Panuje tu klimat subtropikalny, wszędzie rosną palmy oraz są plantacje bananów. W Xiamen można także podziwiać kolonialną architekturą gdyż także i to miejsce ma bogatą historię. Na zmianę była to kolonia portugalska, brytyjska, francuska i holenderska co sprawiło, że Xiamen zostało jednym z większych portów Chin. Każdy z kolonizatorów budował to miasto według własnego stylu, co widać spacerując po nim. Potem na kilka lat opanowali je Japończycy i nadal Xiamen pełniło rolę ważnego portu. Xiamen to także miasto sławne ze względu na owoce morza. Widziałem tu nawet rekiny i mureny oraz najbardziej egzotyczne gatunki małż. Tak jak wszędzie w Chinach, w Xiamen także było mnóstwo sklepów, bazarów i kolorowo oświetlonych wieżowców gdzie na głównych ulicach ludzie handlowali i tonęli we własnym towarze. Gdy już z grubsza zobaczyliśmy to ruchliwe i pełne ludzi miasto pojechaliśmy na główną atrakcję Xiamen czyli na wyspę Gulang Yu. Wyspa była piękna, bardzo dużo było palm, łódek i rybaków a na górach zbudowane były hotele i restauracje co wspaniale było wkomponowane w jedną całość. Wąskie uliczki bogate w kolonialną architekturę prowadziły coraz wyżej a po obu stronach ulicy były sklepy i restauracje z owocami morza. Cała wyspa słynie właśnie z tych restauracji gdzie połów jest wystawiany w miskach na zewnątrz. Jest to bogactwo wszelkich ryb i skorupiaków i można zamawiać wedle życzenia choć nie jest zbyt tanio. Ja kupiłem sobie suszone ryby oraz suszone szaszłyki z kałamarnic choć wybór jest nieskończony. Cały dzień spacerowaliśmy po parkach i „południowo europejskich ulicach z chińskim charakterem” i spędzaliśmy czas nad morzem. Na koniec usiedliśmy w ładnej restauracji, na tarasie z widokiem na xiamen oświetlone nocą. Wybrałem małże a potem już tylko jedliśmy a ja myślałem o tym czy znowu nie będziemy chorzy następnego dnia.
(Dodam, że Xiamen leży bardzo blisko Tajwanu lecz w 2006 roku nie było jeszcze ani samolotów ani promów. W tamtym czasie do Tajwanu można było dostać się z każdego zakątka świata oprócz Chin a loty z Hong Kongu i Makao było bardzo drogie gdyż Chiny utrudniały dostanie się na Tajwan).
Nazajutrz udaliśmy się autobusem do Hong Kongu, który odwiedziłem już po raz drugi. Autobus był wygodny a w cenę biletu był wliczony obiad składający się z owoców morza.
Podczas jazdy do Hong Kongu spotkałem bardzo interesującego Amerykanina, który mieszkał w Chinach już 11 lat i nawet mówił po chińsku. Powiedział mi wiele interesujących rzeczy o Chinach, co wzbogaciło moją wiedzę. Powiedział, że to prawda, że Chińczycy mają wyprane mózgi gdyż zostali ubezwłasnowolnieni przez swój rząd (podobnie jak Europejczycy i Amerykanie!). Porównując swoje życie z przed 10 lat przeciętny Chińczyk jest szczęśliwy gdyż ma prace, zarabia nędzne grosze które starczają mu jakoś na życie czyli 50 do 150usd, (choć są tacy którzy nie zarabiają w ogóle), ma co zjeść i gdzie się przespać. Dlatego w mniemaniu Chińczyków rząd wykonuje wspaniałą robotę i co rząd mówi musi być prawdą. Nikt tego nie kwestionuje a ci którzy to robią mają kłopoty. Mówię tu o torturach, obozach koncentracyjnych oraz o rzezi studentów na placu Tiananmen. Wszystkim jest po prostu lepiej nie myśleć o tym i nie rozmawiać na pewne tematy. Jako obcokrajowiec mój znajomy Amerykanin mógł sobie założyć amerykańską telewizję kablową lecz musiał złożyć podpis na policji że nigdy nie da jej oglądać żadnemu Chińczykowi. Jeśli takie programy jak BBC lub CNN byłyby dostępne w Chinach, to uważam że mogłaby nawet wybuchnąć wojna domowa. Strony internetowe BBC i CNN nie działają w Chinach (sprawdziłem) lecz w Hong Kongu nie ma z nimi problemu. W HK widziałem nawet plakat z głowami rządu chińskiego oraz z ofiarami tortur poniżej i wielki napis, „kto tu jest mordercą”? Historia Amerykanina miała sens gdyż gdy używałem internetu w Szanghaju najpierw skopiowali mój paszport i pytali gdzie się zatrzymałem. Wytłumaczono mi, że „na wypadek gdybym wchodził na niewłaściwe strony policja mogłaby mieć pytania”.
Także, tak długo jak turysta z Polski czy z Anglii chce oglądać Chiński Mur, kosztować lokalną kuchnię czy uczyć angielskiego to w Chinach można mieszkać latami i to dobrze żyć – lecz z chwilą gdy zaczynamy się interesować polityką i historią i zaczynamy rozmawiać na te tematy z Chińczykami to w najlepszym przypadku jesteśmy odsyłani na lotnisko i już więcej do Chin na pewno nie wrócimy. W tym momencie Anglicy czy Szwedzi mogliby się złapać za głowy ale ich marksistowskie kraje są teraz takie same!
Hong Kong
Po minięciu Shenzhen i dojechaniu do granicy z HK przeszedłem kontrolę graniczną i celną tak samo jakbym wjeżdżał do innego kraju, choć wciąż byłem w Chinach. Po stronie chińskiej oczywiście nikt nie mówił po angielsku i wszyscy mieli bardzo poważne miny. Po stronie Hong Kongu mówili po angielsku płynnie a ludzie wydawali się być na luzie. Następnie przejechałem przez wielki betonowy mur i druty kolczaste, wjechałem na lewą stronę drogi i byłem już w HK.
30 lipca 1997 roku zakończyła się dzierżawa Hong Kongu przez Wielką Brytanię i terytorium to stało się specjalnym regionem administracyjnym Chin. Oznacza to, że ma swoją własną walutę, swój rząd, swoją policję oraz co bardzo ważne także swoje własne prawo imigracyjne. Hong Kong i jego Nowe Terytoria działają dziś na zasadzie „jeden kraj, dwa systemy”, co oznacza że cieszy się on większą wolnością i niezależnością podczas gdy rząd w Pekinie jest oficjalnie odpowiedzialny tylko za obronność i sprawy zagraniczne. Z tego powodu poszedłem do Centrum Konwencji i Wystaw z dachem w kształcie lotniskowca gdzie miało miejsce uroczyste przekazanie Hong Kongu z rąk brytyjskich do chińskich. Jako ciekawostkę powiem, że rzeźba stojąca przed tym obiektem to złota bauhinia (bauhinia blakeana) czyli rodzaj orchidei, której nie znaleziono nigdzie indziej na świecie oprócz Hong Kongu. Na całym świecie istnieje około 300 gatunków orchidei lecz bauhinia blakeana istnieje tylko w Hong Kongu i z tego właśnie powodu orchidea ta widnieje na fladze Hong Kongu.
Mieszkałem w jednym z bardzo wysokich bloków na Nathan Street na Kowloon, w najtańszym hostelu który przypominał wąską celę z piętrowymi łóżkami. Było tak wstrętnie, że musiałem jak najszybciej wyjść i bardzo dobrze gdyż szybciej zacząłem zwiedzanie. Nathan Street oraz całe Kowloon to jeden wielki sklep, który w godzinach szczytu jest tak zatłoczony że ciężko jest jest się przecisnąć. Na wysokich domach były reklamy najczęściej pokazujące postacie z mangi a na dole oczywiście tłok, sklepy z ubraniami i w bocznych ulicach zawsze chińskie knajpy. Polecam jednak Kowloon nocą gdyż wtedy życie nabiera tempa. Ludzie sa głodni całą dobę gdyż bary z jedzeniem są zawsze pełne i radzę się też nie zdziwić jeśli „turystka” z głównej części Chin złoży ofertę interesu.
W końcu dotarłem na deptak o dumnej nazwie „Aleja Gwiazd” gdzie na ziemi znajdowały się gwiazdy z nazwiskami chińskich aktorów, pomnik Bruca Lee, egzotyczna roślinność oraz wiele interesujących rzeźb z brańży filmowej. Najbardziej istotnym miejscem jest jednak sam widok na wyspę Hong Kong, który wygląda najlepiej po zmroku gdy centrum finansowe oraz szczyt Victorii mienią się wieloma kolorami. W to miejsce każdy turysta przychodzi wiele razy gdyż to tutaj znajduje się wizytówka Hong Kongu widziana na pocztówkach. Warto też przestrzec, że na Kowloon operuje grupa Hindusów w turbanach, którzy szukają idioty – innymi słowy wróżą z ręki za pieniądze. Wkrótce wsiadłem do łodzi i popłynąłem na wyspę Hong Kong.
Na wyspie Hong Kong czułem się jak w angielskim mieście choć z tą różnicą że byłem otoczony przez żółte, skośnookie twarze. To właśnie od tej wyspy zaczął się wielki handel Brytyjczyków z Chinami i tu powstało wielkie centrum finansowe, które jest potęgą światową. Ja jednak wyspy HK nie chciałem odbierać tylko w ten sposób gdyż ma ona o wiele więcej do zaoferowania. Stosunkowo nie wielka część wyspy została zamieniona w beton. Większość jest wciąż dzika i zielona. Oczywiście nie do przeoczenia jest charakterystyczny biurowiec Banku Chin lecz dookoła znajdują się także godne uwagi kolonialne place i budynki z fontannami. Frajdą może być także przejechanie się starym, zielonym tramwajem po ulicy sklepów i biurowców oraz wizyta na Soho czyli ulicy barów, pubów i restauracji. Punktem programu było pojechanie autobusem na szczyt Victorii a jadąc dookoła góry w ruchu lewostronnym zdałem sobie sprawę, że po jakimś czasie patrzyłem na ogromne wieżowce z dołu. Na szczycie znajdowały się sklepy i restauracje oraz wymarzony punkt obserwacyjny na las oświetlonych wieżowców na wyspie Hong Kong, na całą zatokę oraz Kowloon. Po ten widok właśnie opłaca się tu przyjechać. Mieliśmy też pojechać na wyspę Lantau ale w końcu zdecydowaliśmy sie spędzić cały dzień na plaży. Było pięknie i miałem także okazję poznać inną cześć HK czyli cichą i bardzo naturalną, a nie zatłoczoną i hałaśliwą z Nathan Road. Cały dzień pływaliśmy w Morzu Południowochińskim i siedzieliśmy na plaży otoczonej klifem.
Po kilku dniach w Hong Kongu, po załatwieniu spraw organizacyjnych co do dalszej podroży oraz kupieniu nowej chińskiej wizy udaliśmy się w stronę portu. Wzięliśmy szybką łódź aby po około godzinie dotrzeć do Makao czyli „małej Portugalii” na południu Chin.
Makao
Makao to od 20 grudnia 1999 specjalny region administracyjny Chin, który znajduje się na południowo-wschodnim wybrzeżu ChRL, przy ujściu rzeki Perłowej do Morza Południowochińskiego. Makao jest bardzo małe gdyż zajmuje obszar tylko 21km2 i liczy ponad 457 tys mieszkańców. Stolicą Makao jest miasto o tej samej nazwie a w skład administracyjny miasta wchodzą także wyspy Taipa i Coloane, połączone ze stałym lądem imponującymi mostami. Pomimo, że Makao (tak samo jak Hong Kong) jest częścią Chińskiej Republiki Ludowej, działa na zasadzie „jeden kraj, dwa systemy”, co oznacza że cieszy się większą wolnością i niezależnością. Rząd w Pekinie jest odpowiedzialny tylko za obronność i sprawy zagraniczne, natomiast Makao ma własne prawo imigracyjne, własną policję i własną walutę. Dzięki swojej niezależności od komunizmu „Wielkiego Chińskiego Brata” Makao od wielu lat jest w czołówce jeśli chodzi o ekonomię, zarobki na obywatela, edukację oraz najdłuższe życie obywateli. W porównaniu z sąsiednim Hong Kongiem Makao jest mniejsze, skromniejsze i cichsze, co moim zdaniem może być widziane jako atut. Makao jest najbardziej zaludnionym regionem na świecie a populacja nie maleje z powodu imigracji, głównie z Chin.
Makao leży tylko 65km od Hong Kongu i przyciąga turystów nie tylko bogatą, kolonialną architekturą i ciepłym klimatem ale także kasynami. W Makao znajduje się wiele pięknych muzeów i barokowych kościołów a wieki portugalskiej kolonizacji sprawiły, że można spróbować bogatej w smaki kuchni. Dla biedniejszych turystów jakim jestem ja sam Makao to przede wszystkim „Mała Portugalia Dalekiego Wschodu” gdzie mogę niedrogo wypocząć na plaży zajadając grillowaną ośmiornicę, a co do kasyn to samo robienie zdjęć nie niesie ze sobą ryzyka bankructwa. Atrakcji w Makao jest wiele, lecz do najbardziej popularnych zaliczam: ruiny bazyliki św. Pawła, plac Senado oraz dzielnicę kolonialno-historyczną, kasyno Lizbonę, wieżę Makao, muzeum Makao oraz pobliską fortecę Monte Forte, kościół Santo Domingo, świątynię A-Ma oraz park w którym znajduje się panda. Makao jest też pełne atrakcji związanych z hazardem, takich jak bogato ozdobione kasyna, fontanny, oraz popularny Dom na Tańczącej Wodzie. Innymisłowy Makao jest małą Portugalią daleko od Europy.
Makao jest także bardzo popularną wycieczką z Hong Kongu. Spośród dziesiątków milionów turystów odwiedzających Makao każdego roku aż 50% przyjeżdża z Chin a dodatkowe 30% z Hong Kongu.
Z portu wzięliśmy miejski autobus i po 10 minutach dotarliśmy do centrum czyli na Plac Senado. Jest to serce miasta obfitujące w portugalską architekturę i znajdujące się bardzo blisko ruin katedry św. Pawła. Można tu było poczuć jakbyśmy znaleźli się raczej w Lizbonie niż w części Chin. Nie tylko zabudowa była portugalska. Także nazwy ulic i sam plac, wiele kościołów katolickich, urząd miasta i senat. Wszystko było w dobrym stanie i wszystko miało bardzo portugalski charakter. Nawet ogłoszenia na ulicy były po chińsku i po portugalsku, choć przecież potomkowie Portugalczyków w Makao stanowią jedynie 2% populacji. Zatrzymaliśmy się w najtańsszym hostelu w Makao, który był sam w sobie bardzo interesujący. Była to jedna wielka sala, podzielona wysokimi dyktami, tak aby stworzyć pokoje. W środku był stolik oraz jedna ruszająca się prycza a także wiatrak na dachu, gdyż sufitu nie było. Gdy szedłem korytarzem, widziałem jak ściany były bardzo mocno wyprofilowane i zmęczone przez czas. Była też jedna toaleta (lub raczej dziura w podłodze) i jeden prysznic na cały hotel.
Dlatego właśnie moje podróże są podróżami na budżecie choć tym razem i tak było dobrze gdyż miałem dach nad głową.
Następnego dnia rano poszliśmy na spacer poprzez kolonialną, wąską zabudowę portugalskich domków i wielu sklepów. Spacerując brukowaną uliczką, po krótkim czasie dotarliśmy do najsławniejszego zabytku w Makao czyli do ruin katedry świętego Pawła. Kościół ten został zbudowany na początku XVII wieku i biorąc pod uwagę ozdoby w postaci rzeźb, przez wielu jest on uważany za najlepszą budowę sakralną w Azji. Niestety do dnia dzisiejszego została tylko przednia ściana gdyż w roku 1835 w kuchni kościoła wybuchł pożar. Następnie zobaczyliśmy pobliski Fort Monte i jego mury obronne z kolekcją portugalskich armat. Został on zbudowany w pierwszej połowie XVII wieku przez Jezuitów i stanowi dziś doskonałe miejsce do zwiedzania. Znajduje się on na wzgórzu, zaraz koło ruin kościoła św. Pawła. W tym samym forcie mieści się także godne uwagi muzeum Makao poświęcone historii, kulturze i tradycjom tego regionu od czasu jego powstania. Muzeum to było bardzo ciekawe i mieściło dużo eksponatów. Nawiązywało do kolonialnej historii Makao oraz do znaczenia tego miasta jako jednego z najważniejszych portów handlowych na Oriencie. Przedstawione były obrazy i szkice z tamtych lat a także rzeźby, naczynia i przednie ściany portugalskich domów. Resztę dnia spędziłem na dokładniejszym oglądaniu części peninsularnej Makao czyli kościołów, portugalskich gmachów i brukowanych, wąskich uliczek o portugalskich nazwach. Wieczorem natomiast oglądaliśmy pięknie oświetlone kasyna, w tym Kasyno Lizbona. Weszliśmy do jednego z nich ale tylko aby je zobaczyć a nie grać. Wewnątrz czułem się jak w muzeum sztuki chińskiej. Były tam wielkie wazy chińskie w przeróżne wzory, ogromne rzeźby smoków oraz Budda powstały z użyciem drogich kamieni. Cały hotel i kasyno wyglądały jak wielki pomnik pieniądza. Z zewnątrz jaśniejszy nocą niż w dzień a od wewnątrz bogaty w kosztowności i wspaniałe rzeźby. Widzieliśmy także Wieżę Makao o wysokości 338m, która w 2006 roku była na dziesiątym miejscu pod względem wysokości na świecie. Poszliśmy też pod symbol Makao czyli pomnik przedstawiający złoty kwiat lotosu i który znajduje się na fladze Makao.
Pojechaliśmy też na wyspę Taipa gdzie mogliśmy spędzić trochę czasu nad morzem. Dostaliśmy się tam bardzo szybko jadąc przez bardzo długie i pięknie wyprofilowane, oświetlone mosty. Taipa była niegdyś wielką farmą kaczek i przystanią dla łodzi lecz dziś jest to miejsce ładnych mieszkań, apartamentów i uniwersytetu. Na Taipa byliśmy głównie po to aby odpocząć od ludzi i spędzić czas nad morzem. Jednak na Taipa zdarzyło się nam coś nieoczekiwanego. Otóż grupa filmowa nagrała z nami reklamę telefonów komórkowych. Zdarzało nam się wcześniej, że ludzie chcieli mieć z nami zdjęcia ale nigdy jeszcze nie nagrali z nami reklamy. Na Taipa polecam głównie kontakt z przyrodą oraz grilowane ośmiornice. Bardzo miło spędziliśmy tam czas.
Większość ludzi jako priorytet podróży stawia Hong Kong i choć wybór ten jest jak najbardziej słuszny to uważam że wielką stratą byłoby nie zobaczenie pobliskiego Makao. Jest to wspaniała wizytówka portugalskiej kolonizacji w jej najlepszym wydaniu. Myślę, że każdy znajdzie w Makao coś dla siebie; zabytkową architekturę, plaże, ciepły klimat i dobrą kuchnię z wielu stron świata. Makao to kolejne, bardzo udane doświadczenie mojej podróży.
Chiny (kontynuacja podróży)
Po wkroczeniu na teren Chin z Makao, poczułem że w tym momencie zaczynała się moja kontynuacja wielkiej przygody po tym wielkim kraju. Rozejrzałem się dookoła i zrozumiałem jak duża jest różnica pomiędzy Hong Kongiem i Makao a prawdziwymi Chinami. Ostatnie dwa miejsca były piękne ale Chiny są właśnie tym miejscem, w którym mogę odnaleźć istotę moich podróży. Jak zwykle było gwarno i był tłok, każdy się przepychał a gdy pytałem o wskazanie drogi odpowiadali tylko po chińsku. Pomyślałem, że to jest właśnie to czego potrzebowałem gdyż w Hong Kongu i Makao byłem chyba zbyt dobrze poinformowany.
Po 10h jazdy pociągiem dotarliśmy do Guilin w prowincji Guangxi. Gulin jest bardzo popularne wśród zagranicznych i chińskich turystów z powodu otaczającego to miasto piękna naturalnego. Jest to jedno z najzieleńszych części Chin, otoczone górami i w pobliżu rzeki Li, co sprawia że miejscowi stają się trochę chciwi. Co do gór, nie są one takie jak wyobrażamy sobie góry w Europie. Te góry wyglądają jak wysokie bryły ze stosunkowo wąską podstawą, tak że szczyt i podstawa są czasem tej samej szerokości. Na naszej ulicy był duży bazar gdzie można było kupić warzywa z ryżem oraz dowiedzieć się o wycieczkę w jednym z biur. Niestety szybko straciłem humor i pomimo otaczającego Guilin naturalnego piękna, wiedziałem że Guilin mi się jednak nie spodoba. Bardzo często widziałem w menu mięso z psa i kota. Najbardziej mnie jednak poruszyło gdy zobaczyłem moje ukochane żółwie oraz węże zamknięte w klatkach i czekające na śmierć. Także żaby są powszechnie jedzone. Było tak przed każdą restauracją i nie mogłem się z tym pogodzić. Przemierzając miasto wiele razy widziałem przed restauracjami klatki i miski z wodą pokryte siatką a w nich gady i płazy czekające na śmierć. Z drugiej strony koty są trzymane na sznurkach, dla przyjemności.
Wracając do samego Guilin, myślę że najefektowniejszy był Piękny Wierzchołek (Duxiu Ping) czyli skała wyrastająca z rzeki na wysokość 152 metrów. Podejście było dość strome lecz widoki z góry efektowne. Na samym szczycie znajdował się pałac Wang Cheng zbudowany za czasów dynastii Ming. Poza tym w Guilin jest kilka innych szczytów oraz jaskiń z obliczami Buddy lecz ominęliśmy je gdyż Monika nie czuła się zbyt dobrze (czytaj: lenistwo przed wspinaczką) a potem było już za późno gdyż musieliśmy ruszać na przód. Odwiedziliśmy natomiast dwa urocze jeziora w centrum miasta czyli Rong Hu i Shan Hu. Na jeziorze Rong Hu znajdują się dwie pagody: Pagoda Słońca i Pagoda Księżyca. Ta pierwsza jest najwyższą tego rodzaju pagodą na świecie gdyż ma dziewięć pięter, natomiast druga ma siedem. Całe jezioro jest otoczone ogrodami a pagody są ładnie oświetlone nocą. Obydwa jeziora połączone są ciekawie zbudowanym mostem a po środku jest wyspa. Ta oaza spokoju po środku miasta Guilin jest bardzo popularnym miejscem wśród turystów, fotografów robiących zdjęcia nocą na tle pagód oraz ulicznych sprzedawców. Spędziliśmy tu parę godzin po prostu spacerując i siedząc na trawie. Porządkowi nas niestety przeganiali ale z uporem udawaliśmy idiotów i siedzieliśmy do oporu. W Chinach są wszędzie strażnicy, którzy pilnują aby po trawie nie chodzić dlatego że w Chinach trawa jest tylko od tego aby na nią patrzeć. Poza tym, jak każde inne miasto w Chinach, także i Guilin jest przepełnionym ludźmi bazarem. W Guilin zdaliśmy też sobe sprawę, że nasze walizki robiły się podejrzanie ciężkie dlatego wysłaliśmy 20kg paczkę do Anglii. Okazało się, że moją towarzyszkę podróży ogarnął szał zakupów.
Po około miesięcznej podróży po Chinach zauważyłem, że Chińczycy zawsze chcieli ze mną rozmawiać, zawsze liczyli na darmową lekcję angielskiego i zrobienia interesu. Jest to nawet miłe lecz po jakimś czasie tak męczące, że prowadzi do bólu głowy. Przypomnę, że w Chinach jest ponad miliard ludzi i nie jestem w stanie odpowiedzieć wszystkim. Z reguły prowadzimy rozmowę i jestem dla nich bardzo miły lecz raz gdy któryś z kolei Chińczyk spytał czy mówię po angielsku, odpowiedziałem „nein” i odszedłem gdyż miałem już dość. Biały człowiek w Chinach jest białą małpą do której Chińczycy się uśmiechają, każą pozować do zdjęć i zadają mnóstwo pytań. Poza tym czułem, że nauka nagielskiego była moim wymuszonym obowiązkiem.
Z Guilin odbyliśmy też kilka pięknych wycieczek. Pierwszą była wycieczka do Longsheng zwana również smoczym kręgosłupem pól ryżowych. Pojechaliśmy na wycieczkę w góry aby zobaczyć ludzi, którzy żyją tam przez całe swoje życie a wielu nie schodzi w ogóle na dół. Mają oni swoje rytuały oraz podobno także różnice w języku. W prowincji Guangxi jest ponad 40 mniejszości chińskich oraz 90 gatunków herbaty z tego właśnie regionu. Okazało się, że tubylcy żyjący w górach byli bardzo dobrze przygotowani na przyjęcie turystów. Były tam hotele oraz restauracje z tradycyjną kuchnią chińską. Było też oczywiście wiele obwoźnych sprzedawców, którzy bardzo starali się coś sprzedać. Mnie najbardziej interesował widok z góry i samo dostanie się na nią oraz ludzie tam żyjący. Właściwie pojechałem tam po to aby zobaczyć ludzi gdyż wielu z nich było niepowtarzalnych. Byli to rolnicy orzący pługiem pole na górze, kobiety obierające kury z piór oraz ludzie noszący wodę w kubłach zawieszonych na bambusie. Wydają się to normalne, proste czynności, bo takimi były ale sposób w jaki ci ludzie wyglądali, jak byli ubrani, ich mimika twarzy oraz wszystko co ich otaczało były wyjątkowe. Zobaczyłem także tradycyjną chińską architekturę osadzoną właśnie na tych górach co sprawiało niepowtarzalny widok. Dla mnie jednak najciekawsi byli wciąż sami ludzie. Nie do opisania jest tutaj widok starej Chinki, bardzo pomarszczonej przez czas, która robi kapcie aby je sprzedać turystom. Atrakcją też były kobiety z plemienia Dong, które nie obcinają włosów od urodzenia i mają je aż do ziemi. Szczęściarzom udaje się zaobserwować jak myją i zwijają swoje długie włosy w rzece lecz nam tylko chciały sprzedać co mogły. Właściwie oprócz grupy etnicznej Dong są tu także grupy Zhuang, Yao i Miao choć dla mnie jako nie-eksperta wszystkie wyglądały podobnie. Pochodziłem tu po tarasach ryżowych, obserwowałem ludzi przy pracy i byłem w restauracji na zboczu góry. Przygodą były też mosty na linach oraz obserwacja Moniki, którą dopadły kobiety z biżuterią. Przewodnik mi powiedział, że bardzo dużo osób w Chinach nie ma żadnego zarobku. Żyją z tego co sprzedadzą turystom lub co upolują i wyhodują na roli. To była piękna i bardzo pouczająca wycieczka a turyści łączyli tych ludzi ze światem. Byłem wcześniej w wioskach w Laosie, które były bardziej zapomniane bo ta tutaj choć piękna została przeistoczona w atrakcję turystyczną. Tak czy inaczej przyroda, tarasy ryżowe, architektura i obserwacja wiejskiego życia na wyżynach jest godna polecenia.
Blisko od Guilin znajduje się Yangshou czyli jeszcze piękniejsza osada lecz mniejsza i także otoczona uroczymi górami. Jest to bardzo popularne miasteczko wśród turystów z powodu spokoju i pięknej natury dookoła. Yanhshou dało mi także szansę na zobaczenie wiejskiego życia w Chinach oraz zobaczenia ludzi przy swoich codziennych zajęciach. Spróbowałem też pierożków gotowanych na parze, które są specjalnością prowincji Guanxi oraz polecam też inne dania, takie jak „pijana kaczka” (kaczka w winie), ślimaki oraz szczury nabite na patyk. Zabrałem też Monikę do sklepu całodobowego gdzie młoda Chinka poczęstowała nas chińską herbatą na specjalnym do tego wyżłobionym stole. Był to stół wyciosany z jednego kawałka drzewa wliczając w to parę półek i Buddę. Pojechaliśmy także zobaczyć Wzgórze Księżyca, którego szczyt kończy się czymś w rodzaju wielkiego pierścienia. Ma on tylko 380m wysokości lecz czułem, że wspinaczka pod tak szczególne miejsce będzie czymś wyjątkowym. Po drodze widzieliśmy bardzo specyficznych Chińczyków oraz rybaków, którzy trzymali kormorany na swoich bambusowych tratwach. Kormorany w Chinach sa używane do łowienia ryb dla ludzi a polega to na tym, że maja one wąskie obręcze na szyjach co sprawia że mogą upolować ryby ale nie są w stanie ich połknąć. Gdy kormorany wracają na tratwę rybacy wyciągają im ryby z dziobów. Sam marsz na Wzgórze Księżyca nie jest ciężki i może to zrobić także osoba w średniej formie. Zorganizowałem nam także wycieczkę łodzią po rzece Li. Nie było to problemem gdyż w Yangshuo wycieczkę tą chce załatwić co drugi mieszkaniec miasta.
Było to wspaniała okazja aby po raz kolejny zobaczyć chińskie życie na wsi i ludzi wchodzących do autobusu z kaczkami. Rejs po rzece Li to jedna z obowiązkowych atrakcji tego regionu gdyż pozwala nie tylko pływać po rzece ale także oglądać piękne góry oraz otaczającą przyrodę. Z łodzi widziałem między innymi pracujących ludzi oraz kąpiące i przeprawiające się bawoły na drugi brzeg rzeki. Połączenie pięknych gór i rzek z ludźmi robiącymi swe pranie na brzegu oraz łowiącymi ryby z tratw bambusowych było bardzo ciekawe. Po wyjściu z łodzi mieliśmy jednak do czynienia z biedą. Ze starszymi ludźmi zostawionymi samym sobie i ze skromnymi domkami gdzie cieszyły małe rzeczy. Jedną z nich było na przykład gdy weszliśmy do jednego z domków aby spędzić czas z małym dzieckiem. Rodzice byli szczęśliwi, że poświęciliśmy im trochę czasu a dla nas to także była przyjemność.
Reasumując, radzę nie wyjeżdżać z Chin bez zobaczenia prowincji Guangxi.
Bardzo często bywa, że nie tylko konkretne miejsca są dla mnie wielką przygodą ale także dostanie się do nich. Tym razem wyruszyliśmy sypialnym autobusem do Chengdu w prowincji Syczuan. Przed nami było 26 godzin jazdy ale takie odległości w Chinach to normalna rzecz. W czasie jazdy mogliśmy oglądać filmy w wersji chińskiej lecz niestety kierowca rozpraszał naszą uwagę bardzo głośnym zbieraniem śliny i pluciem za okno co w Chinach jest nagminne. Podczas jazdy do Chengdu zobaczyłem chińską „toaletę” w którą nie mogłem wprost uwierzyć. Było to wielkie, wspólne koryto oddzielone przegrodami bez drzwi gdzie każdy mógł się załatwiać przy świadkach. Co jakiś czas osoba uprawniona wylewała kubeł wody na początku koryta, tak że człowiek kucający w jednej z przegród, mógł pod sobą zobaczyć płynącą rzekę gówna sąsiadów z wielu posiedzeń. Myślę, że jest to jeden z lepszych chińskich wynalazków!!!
Czengdu w prowincji Syczuan jest jednym z tych wielkich miast Chin, którego zobaczenie nie robi krzywdy lecz najciekawsze miejsca znajdują się poza miastem. Mieszkaliśmy w pobliżu świątyni Wenshu, który jest kompleksem świątynnym z czasów dynastii Tang. Na świątynię tą poświęciliśmy parę godzin gdyż definitywnie jest godna uwagi. Uwagę tu zwróciłem także na ładnie usytuowany staw gdzie pływało mnóstwo żółwi i na szczęście nie do jedzenia ale do patrzenia. To miłe, że Chińczycy potrafią także docenić piękno tych zwierząt poza półmiskiem. Okolice świątyni Wenshu oraz cały obszar zbudowany kilka stuleci temu był znakomitą okazją ku temu aby podziwiać architekturę i rzeźby, spróbować ostrych potraw z prowincji Syczuan oraz dobić interesu z wieloma sprzedawcami. Byli między innymi sprzedawcy kwiatów, sprzedawcy żółwi, fajerwerków i latawców, ślepi przepowiadacze przyszłości i profesjonalni zdejmowacze odcisków. Kontakt z każdym z nich był wesołym doświadczeniem. Będąc w Czengdu poszliśmy także na basen a wieczorem do Parku Ludowego. Był to przyjemny spacer wśród drzew bonzai, roślinności i sklepów z pamiątkami i sztuką. Niestety ceny były bardzo wygórowane. Zrobiłem tu dobre zdjęcie koło przewodniczącego Mao w zielonym mundurku, trzymając w ręku jego propagandową książeczkę.
Będąc w Czengdu wstaliśmy raz przed siódmą rano aby zobaczyć to po co na prawdę tu przyjechaliśmy. Naszym celem było centrum ochrony oraz badań nad pandami. Musieliśmy wstać tak rano gdyż była to pora karmienia oraz czas gdy pandy były aktywne. Pandy są nadal gatunkiem zagrożonym i jednocześnie dziedzictwem kulturowym Chin. Na całym obszarze kraju jest 11 takich centrów gdzie naukowcy starają się je rozmnożyć oraz upewnić się, że gatunek przetrwa. Nie jest to jednak proste, gdyż pandy są bardzo wyspecjalizowane pokarmowo. Z kilkuset odmian bambusa jedzą tylko 20. Ponadto w okresie godów samice nie dopuszczają każdego samca, jedynie tego na którego mają ochotę. Samica najczęściej rodzi tylko jedno młode a gdy rodzi dwa to drugie lub nawet obydwa odrzuca. Naukowcy sztucznie zapładniają pandy w takich właśnie centrach oraz produkują bardzo szybko rosnące bambusy, których dorosłe pandy jedzą nawet do 20kg dziennie. Zaraz po urodzeniu małe pandy są często odbierane matkom i wychowywane przez ludzi, gdyż ich życie jest zbyt cenne aby ryzykować ich utratę. Samo centrum jak i pandy oczywiście były jednym z najpiękniejszych doświadczeń jakie tu miałem. Widziałem dorosłe pandy podczas karmienia oraz zabawy. Jedzą one w różnych pozycjach, także na siedząco na dwóch łapach, na drzewach, na plecach itd. Pandy są bardzo zabawne, przez cały czas przewracały się i bawiły ze sobą. Zbudowane są dla nich specjalne wybiegi z drzewami, mostami, jaskiniami i rzeką. Widać było, że są bardzo zadbane i niczego im nie brakuje. W Chinach za uratowanie pandy jest nagroda podwojenia rocznej pensji a dla tych, którzy pandę zabiją nawet kara śmierci. Zabronione jest także budowanie czegokolwiek i osiedlanie się na terenach gdzie żyją one na wolności. Doszedłem do wniosku, że gdybym miał urodzić się w Chinach to najlepiej pandą.
Z Czengdu wybraliśmy się także do Leshan, które przyciąga turystów z powodu największego (71m) Buddy na świecie. Dane książkowe podają, że jego same uszy mają 7m długości a największy palec u nogi 8,5m. Zanim jednak dotarliśmy do Buddy czekało nas wiele innych atrakcji przez dżunglę pełną zdumiewających widoków. Był to zbiór świątyń osadzonych na skałach w dżungli, między palmami, bananowcami oraz wodospadami. Do niektórych z nich trzeba było iść po wąskich, bardzo wysokich schodach, które były ukryte w jaskiniach. Było też wiele wielkich posągów Buddy wyrzeźbionych w jaskiniach oraz wysoko w górach. Myślę, że byłoby to świetne miejsce do nagrywania filmów przygodowych. Całe miejsce sprawiało wrażenie jakbyśmy przenieśli się w czasie kilka stuleci wstecz a mgła na szczycie góry i wysoka wilgotność dodawała nastroju temu wyjątkowemu miejscu. (Szkoda tylko, że nastrój ten został zepsuty na samym początku gdy musieliśmy zapłacić cenę białego człowieka). Po paru godzinach marszu przez góry i jaskinie bogate w rzeźby, dotarliśmy do zatoki gdzie w wielkiej górze był wyrzeźbiony największy Budda na świecie. Budowa zaczęła się w roku 713 i trwała przez ponad 100 lat i dlatego jego pomysłodawca niestety nie doczekał końca budowy. Budda ten jest osadzony na brzegu w pozycji siedzącej i aby go wykuć w skałach mnisi musieli kuć prosto z morza i w ten sposób (domniemywam) cofnąć ląd o kilka metrów.
Leshan znajduje się 2h autobusem od Chengdu. Następnego dnia rano wylecieliśmy do Tybetu.
Podróżując przez ponad półtora miesiąca po głównej części Chin chciałbym podsumować ten gigantyczny kraj paradoksu. Spędziłem tutaj piękne i bardzo pouczające chwile dzięki którym mam wspomnienia i odczucia, które będą mi towarzyszyć do końca życia. Dzięki Chinom zrozumiałem wiele rzeczy, które wcześniej były dla mnie obce i które zrobiły mnie bardziej wrażliwym na sprawy polityczne i kulturowe na całym świecie. Uważam że Chiny to ogromna machina, której wzrost gospodarczy pędzi na złamanie karku i która cały czas się zmienia. Miałem tu także kontakt z ludźmi, którzy podróżują po świecie od dziesięcioleci i piszą artykuły do najbardziej prestiżowych światowych gazet dzięki czemu mogłem się jeszcze lepiej wyedukować. Chiny 30 lat temu były zamknięte i wszyscy chodzili w zielonych mundurach. Gdy Chińczycy zobaczyli wówczas białego człowieka obserwowali go jak ósmy cud świata choć do dzisiaj bardzo często robili mi zdjęcia z ukrycia. Dzisiejsze Chiny to (z pewnymi wyjątkami) to kraj otwarty na turystykę gdzie biały człowiek jest dość często widywany. Jest to niezwykle interesujący kraj, który poza nowoczesnością zachowuje piękno i prostotę wiejskiego życia oraz bogatą kulturę odziedziczoną po przodkach. Także ustrój komunistyczny w Chinach, choć bardzo skorumpowany i w pewnych sprawach bezlitosny, cały czas ewoluuje na lepsze gdyż silne powiązania handlowe z zachodem zmuszają go do tego. Partia komunistyczna oraz legendarny Mao nie są już religią i choć ludzie boją się o tym rozmawiać lub nie znają prawdziwej historii, odniosłem wrażenie że niektórzy mówią o tym w sposób niezupełnie poważny. Z drugiej strony Chiny to także kraj gdzie nowe adidasy rozklejają się po dwóch godzinach i gdzie jogurt truskawkowy nie ma smaku truskawek ale myślę, że Chińczycy do tego dojdą. Następnym razem chciałbym poświęcić więcej czasu na Chiny i zobaczyć więcej miejsc gdyż ten rozległy kraj ma wiele do zaoferowania, w tym pracę dla Europejczyków.
Tybet
Tybet to połączenie bardzo starej kultury opartej na buddyźmie oraz malowniczych himalajskich widoków. Z drugiej jednak strony Tybet to stan policyjny Chin gdzie rodowici mieszkańcy są mniejszością i gdzie żyjąc pod chińskim reżimem mają ograniczony kontakt ze swoją kulturą (halo Anglia!). Zazwyczaj pierwszym kontaktem z Tybetem jest stolica Lhasa gdzie godne polecenia są kilkusetletnie świątynie, takie jak: Pałac Potala, Plac Barkhor i Świątynia Jokhang. Dodam, że Pałac Potala był kiedyś tradycyjną siedzibą wszystkich Dalaj Lamów, dopóki Tybet nie został siłą przyłączony do Chińskiej Republiki Ludowej. Wielkim szokiem kulturowym jest także sposób w jaki Tybetańczycy się modlą, w jaki sposób przeżywają swoje obrzędy oraz sposób w jaki się ubierają. Polecam też drugie najwięsze miasto po Lhasa – Shigatse, gdzie znajduje się efektowna buddyjska świątynia Tashilhunpo z XV wieku. Innym tragicznym lecz kulturowo fascynującym miejscem jest miasteczko Sakya oraz Shegar, które bardzo dobrze obrazują krzywdy wyrządzone Tybetańczykom przez Chiny. Są to wspaniałe miejsca otwierające oczy na sprawę Tybetu. Można spróbować jaczego masła, kupić pamiątki, zobaczyć kobiety piorące ubrania w lodowatej rzece i cieszyć się widokiem Himalajów. Niestety wspaniałe widoki i buddyjskie świątynie przeplatają się z ogromną nędzą, biednymi i odartymi dziećmi oraz desperacją Tybetańczyków żyjących w nieludzkich warunkach. Przeżyciem było też dla mnie dostanie się do osady Rongbuk, gdzie spędziłem noc w gołych murach bez ogrzewania, gdy na zewnątrz było -25oC. Potem udałem się w stronę Mount Everestu i dotarłem do 5500m n.p.m. i gdzie zobaczyłem też stado kozic górskich.
Samo podróżowanie po Tybecie jest niestety bardzo ograniczone dlatego że rząd chiński robi wszystko co może aby ograniczyć liczbę turystów. Potrzebne są specjalne, odpłatne zezwolenia a podróż po Tybecie może się odbywać tylko z kierowcą i przewodnikiem. Także, podczas ubiegania się o chińską wizę odradzam pisać, że turysta chce pojechaż do Tybetu gdyż wtedy należy się liczyć z odmową. W Tybecie jest wiele pięknych szlaków lecz ja pojechałem „Autostradą Przyjaźni” prowadzącą do Nepalu. Po drodze podziwiałem szczyty Himalajów, zaśnieżone doliny, turkusowe jeziora oraz lodowce. Tybet daje też możliwość odpoczynku od chorób cywilizacyjnych, od zatruć powietrza i wody. Przez cały czas wdychałem krystalicznie czyste powietrze i jadłem naturalne jedzenie, aż w końcu dotarłem do Zanghmu gdzie znajduje się granica z Nepalem oraz wejście do Sybkontynentu Indyjskiego. Tybet słynie też z dobrego jedzenia, ale tylko w stolicy Lhasa, oraz także z przeterminowanych Snickersów. Tybet okazał się jednym z najbardziej tragicznych lecz także jednym z najpiękniejszych doświadczeń mojej podróżniczej kariery. Dodam też, że dobrym miejscem na kupno tybetańskich pamiątek jest Nepal. W Kathmandu w dzielnicy Thamel oprócz wielu innych rzeczy można kupić magnesy i koszulki „Free Tibet”, podczas gdy w Lhasa nie można nawet powiedzieć „Dalaj Lama”.
Moja wyprawa do Tybetu zaczęła się gdy doleciałem na lotnisko Gongkar po dwóch godzinach lotu z Chengdu, w prowincji Syczuan. Zamieszkaliśmy w tanim hotelu z paroma pryczami gdzie był prąd i nie wiało przez ściany. Niestety nie było gorącej wody dlatego musiałem brać prysznic w bardzo zimnej, co przy klimacie tybetańskim było bolesne. Lhasa jest stolicą Tybetu, małym i brudnym miastem o podzielonej populacji Chińczyków i Tybetańczyków. Z roku na rok populacja Chińczyków w Tybecie rośnie gdyż rząd w Pekinie stara się wynarodowić Tybetańczyków, (zupełnie tak samo jak rządy europejskie starają się wynarodowić Europejczyków). Doradzam pobyć w Lhasa przez przynajmniej 3 dni aby zaaklimatyzować się do wysokości. Mu czuliśmy się dobrze choć spodziewaliśmy się że będziemy mieć chorobę wysokościową gdyż Lhasa leży na wysokości 3700m n.p.m. Z opowiadań innych podróżników wiem, że mieli wielkie bóle głowy, problemy z oddychaniem oraz przede wszystkim uczucie upicia się. Niektórzy mieli problemy przy wchodzeniu po schodach a inni nie mogli nawet wcelować kluczem do zamka. Aklimatyzacja w Tybecie jest na pewno potrzebna choć rózni ludzie ją różnie przeżywają. Anglicy mają zazwyczaj bóle głowy i nawet wymioty już na 3000m natomiast Tybetańczycy na 6000m wciąż czują się świetnie.
Tybetańczycy są inni niż Chińczycy, inaczej wyglądają, mają inny kolor skóry, inne fryzury i inne ubrania. Także religia jest w Tybecie bardzo ważna a obrzędy są praktykowane powszechnie na ulicach przed świątyniami. Wielu Tybetańczyków nosi długie włosy, niektórzy nie obcinają ich tylko plotą warkocze dookoła głowy oraz noszą pstrokate, ciepłe stroje. Jeśli chodzi o tybetańskie modły to kładą się oni na ulicy aby zaraz podnieść się ze złożonymi rękami i położyć się znowu, mówiąc przy tym do siebie „o mane padme ho”. Oczywiście nie jest to opis każdego Tybetańczyka. Wielu jest nowoczesnych i mówi po angielsku znacznie częściej niż Chińczycy. Na ulicach Lhasy zauważyłem, że większość ludzi jest biedna. Jest także wielu żebraków, którzy traktują żebranie jako swoją normalność a potem ich nędza przechodzi z pokolenia na pokolenie. Wielu turystów przyjeżdża do Tybetu aby napić się tylko piwa i pochwalić się, że byli w Tybecie lecz jak byłem w tybetańskich domach, rozmawiałem z mnichami i wysłuchałem wielu historii na temat niepodległości i biedy. Od jednego człowieka dostałem nawet zdjęcie Dalaj Lamy, które dziś wisi u mnie na ścianie, na hafcie Pałacu Potala – kulturowego symbolu Tybetu. Z drugiej strony widziałem też bogatych Tybetańczyków ubranych po europejsku i jeżdżących dobrymi samochodami terenowymi. Jak powiedział mi jeden mnich, to są ci którzy kolaborują z rządem Chin kosztem swojego narodu. Inny mnich powiedział mi też, że w Tybecie jest tybetański piosenkarz, który śpiewa chińskie piosenki propagandowe i dzięki temu jest bardzo bogaty, natomiast ten który śpiewa tybetańskie piosenki jest zawsze najbiedniejszy.
Z pośród wielu zabytków, które znajdują się w Lhasa na pewno jako pierwszy należy zobaczyć Pałac Potala, który dominuje panoramę miasta. Pałac Potala został zbudowany w VII wieku a w XVII został rozbudowany do dzisiejszych rozmiarów. Jest to święte miejsce Tybetu składające się z 13 pięter i tysięcy dużych kaplic; niegdyś siedziba wszystkich Dalaj Lamów. Po wejściu do środka zobaczyłem wielu buddyjskich pielgrzymów, którzy gorąco modlili się i oddawali hołd Buddzie. Miałem wrażenie, że żyli dla swojej religii. Wrzucali pieniądze do środka, przynosili różne dary i kładli je przy ołtarzach i posągach. Przynosili także masło wyrabiane z mleka jaków i mieszali je a potem wbijali w nie świece. Widziałem kobiety, które wnosiły dzieci na plecach oraz starych ludzi, którzy nie mogli już chodzić. Było to doświadczenie mojego życia, którego nie doznałem nigdy wcześniej. Wszystkie obrzędy, przejęcie wiernych, przynoszenie darów, rodzaj modlitwy wymawianej na głos, a także zapach, przyciemniona atmosfera w kaplicach i kadzidła, wydawały się wprowadzać ludzi w trans.
Jednak było jednak coś jeszcze. Chińska policja na każdym kroku, która pilnowała porządku jak KGB. Widziałem też jak zabierali wszystkie pieniądze, które ludzie wrzucali do kaplic. Wychodząc z Potala zapytałem jednego przewodnika (Tybetańczyka) co się dzieje z tymi pieniędzmi. On uśmiechnął się, spuścił głowę i powiedział, że nie może odpowiadać na takie pytania. Myślę, że milczenie jest najlepszą odpowiedzią. Towarzyszący mi Amerykanie, którym załatwiłem bilety spytali go dlaczego chińska policja tak często je. Tybetańczyk powiedział bardzo ironicznie, że oni tak ciężko pracują, że muszą jeść cały czas. Więcej nie mógł powiedzieć, bał się. Wielu Tybetańczyków zwracało mi też uwagę na to co mówię i abym nie mówił na głos zakazanego słowa „Dalaj Lama” gdyż w Tybecie są za to wymierzane surowe kary. Za jakiekolwiek przejawy walki o wolność prześladowane są całe rodziny a ci którzy są zamieszani w patriotyzm znikają bez śladu. Będąc w Lhasa słyszałem wiele opowieści o podpalonych mnichach, o torturach i prześladowaniach. Przeciętny turysta o tym nie wie lecz ja miałem kilka kontaktów, które wdrożyły mnie w realizm chińskiego reżimu i cierpień narodu tybetańskiego. Dokładnie tego samego uczucia doświadczyłem w Palestynie 9 lat później i podobne uczucie mam mieszkając w Anglii, jednak aby zobaczyć pewne rzeczy należy wykazać się inicjatywą i zdrowym rozsądkiem, którego wielu ludziom i całym narodom po prostu brakuje. Tybetańczycy wiedzą, że wymierają i wiedzą, że są pod okupacją lecz narody Europy Zachodniej są tak natchnione żydowskimi kłamstwami, liberalizmem i polityką Białej winy, że np. Anglicy będąc w sytuacji Tybetańczyków uznają swój realizm za „normalną sytuację”. Tybet walczy poprzez przekazywanie prawdy z rodziców na dzieci lecz jest to bardzo utrudnione. Chiny jednak mają swoja polisę demokracji, która polega np. na obrzydliwym systemie edukacji w Tybecie. Otóż są szkoły tybetańskie gdzie uczniowie uczą się tybetańskiej kultury i języka lecz po tych szkołach nie ma co nawet marzyć o pracy. Z Drugiej strony są też szkoły chińskie dla Tybetańczyków gdzie mówienie po tybetańsku jest zabronione ale po nich można dostać pracę. Sytuacja ta przypomina mi zabór rosyjski w Polsce (polecam koniecznie „Syzyfowe Prace” Stefana Żeromskiego) oraz obecnie szkoły i uniwersytety brytyjskie, które są prywatną własnością komunistycznych Żydów i na których trwa zacięta walka z kulturą brytyjską.
W drodze na dół spotkałem tybetańską rodzinę, która pozwoliła mi ze sobą zrobić zdjęcie. Potem jeden z nich podszedł do mnie, złożył ręce i powiedział kilka razy – „Dalaj Lama”. Następnie dotknął ręką serca i znowu powtórzył to samo. Myślałem, że może chciał pieniądze ale nie wziął. Jedna kobieta mi opowiadała że raz zgubiła portfel z pieniędzmi a gdy Tybetańczyk znalazł go i oddał jej także nie chciał żadnych pieniędzy w nagrodę. Naród tybetański jest biedny ale ma wielkie serce i jest honorowy. Ponadto żyjąc w tak trudnych warunkach polityczno – ekonomicznych Tybetańczycy potrafią się też szczerze uśmiechać.
Następnego dnia poszliśmy do dwóch najważniejszych świątyń po Potala. Były to świątynie Barkhor i Jokhang. Barkhor to rodzaj szlaku, który składa się z wielu „walców” do okręcania, będącymi tradycją buddyjską. Do przejścia jest cały krąg podczas którego ludzie modlą się, jednocześnie je okręcając. Przed Barkhor są dziesiątki wiernych, którzy modlą się przed świątynią i kładą się na ziemi ze złożonymi rękami. Jest także wielki plac Barkhor, gdzie znajduje się wielki bazar z pamiątkami. Tutaj właśnie zachwyciłem się tybetańską sztuką i kupiłem o wiele więcej pamiątek niż normalnie. Wiele pamiątek jest zrobionych z kości jaków, których mięso jest tu podstawą. Wyroby z tego materiału to między innymi: Buddy, noże, szkatułki, buteleczki na perfumy, ręcznie robione dywany z pałacem Potala i wiele innych. Odwiedziłem także wyżej wspomnianą świątynie Jokhang, która jest nazywana złotymi dachami Lhasy i ma aż 1300 lat. Niestety część zabytków została zniszczona podczas „Rewolucji Kulturowej” i zastąpiona duplikatami. Mając na myśli Rewolucję Kulturową Chin mówię o zajęciu Tybetu przez Chiny i o ofiarach w ludziach. Świątynia ta gromadzi wiele kaplic a każda jest wypełniona różnymi obliczami Buddy oraz ludźmi, którzy chodzą w kręgu. Według mnie najciekawszym miejscem w całej świątyni był dach, złocony oraz pełen wspaniałych rzeźb w kształcie zwierząt i głów smoków na zakończeniach dachów. Był stąd także piękny widok na ośnieżone góry oraz na Pałac Potala. Bez wątpienia świątynia Jokhang jest bardzo szczególnym miejscem pod względem kulturowym i architektonicznym i należy ją koniecznie zobaczyć.
Całe miasto Lhasa jest niezwykle ciekawe i uważam, że 3 dni to wielkie minimum, nawet biorąc pod uwagę, że jest to małe miejsce. W Lhasa nie należy koncentrować się tylko na zabytkach ale także na ludziach gdyż czas pomaga zwrócić uwagę na Tybet oraz lepiej go poznać od strony politycznej.
Po zobaczeniu Lhasy wybraliśmy się w podróż „Trasą Przyjaźni”, która wiedzie od Lhasy do granicy z Nepalem i która ma 920km. Pojechałem z moją towarzyszką podróży oraz z inną parą aby zaoszczędzić na kosztach. Najwyższy punkt mojej wyprawy miał 5220m npm i znajdował się w Gyatso-la-pass choć zmierzałem do widoku na Mont Everest (8848m pm). Nasza droga wiodła przez góry na wysokości ponad 5000m n.p.m. gdzie mogliśmy obserwować himalajskie szczyty oraz rzeki i doliny. Co jakiś czas byliśmy też zatrzymywani przez stada owiec i jaki, które wolno przechodziły przez drogę. Piękno Tybetu tak bardzo nas urzekło, że zatrzymywaliśmy się dość często aby podziwiać szczyty Himalajów, pobawić się na wydmach piaskowych i pooddychać czystym powietrzem. Oprócz wspaniałej przyrody mogliśmy także oglądać zwyczajne tybetańskie wsie. Jest tu jeszcze biedniej niż w Lhasa choć wydawałoby się, że biedniej już nie można. Gdy jechałem swoim jeepem obserwowałem ludzi żyjących w bardzo biednych domkach, biednie ubranych, pasących jaki i owce oraz orzących pola za pomocą ręcznych pługów. Myślę, że największymi ofiarami były dzieci, zawsze wyciągające ręce z wielkim uśmiechem za każdym razem gdy nas zobaczyły. Spotkałem się też w Tybecie z nowym sposobem ocieplania domów. Wielokrotnie było widać, że mury oraz płoty były oblepiane odchodami zwierząt wymieszanych ze słomą. Wyglądało to dość dziwnie gdy na białych lecz brudnych murach osadzone były gówniane placki. Uważam, że biorąc pod uwagę tutejszy klimat jest to bardzo praktyczny i ekologiczny choć śmierdzący pomysł. No cóż, w Tybecie nie widziałem drzew a życie jest ciężkie dlatego ludzie muszą ocieplać się jak mogą.
Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy na Kamba-la pass (4794m n.p.m.) z którego mieliśmy piękny widok na krystalicznie czyste, turkusowe jezioro Yamdrok-tso (4488m n.p.m.), leżące poniżej w dolinie. Jak mogliśmy przewidzieć, na miejscu było dużo ludzi z przyozdobionymi jakam i psami, którzy namawiali nas na zdjęcia za drobną opłatą. Jezioro Yamdrok jest jeziorem słodkowodnym i jednym z trzech największych świętych jezior Tybetu gdyż ma ponad 72m długości i jest otoczone przez ośnieżone góry. Nad jeziorem Yamdrok można też zostać na noc choć warunki będą bardzo podstawowe.
Po paru godzinach jazdy dotarliśmy do małej wsi Gyantse aby zobaczyć lokalną monasterę Pelkhor Chode. Gyantse jest małą wioską, wartą wizyty nie tyko dla samej monastery ale dlatego, że tutaj w dużym stopniu zachowała się kultura tybetańska nie naruszona przez Chiny. Wszyscy przeżyliśmy szok po wyjściu z samochodu gdyż dzieci były tak głodne, że wyrywały nam banany i czekoladki z rąk. Miałem w ręku kamerę i pieniądze lecz one chciały jeść. Wyrwały kilka owoców i prosiły o coś jeszcze. Gdy już zdołałem zgubić głodny tłum, jeden chłopiec złapał moją rękę, przytulił się do niej i nie chciał puścić choć jego ojciec na piwo miał. Było to tragiczne doświadczenie i chciałem im jakoś pomóc choć nie mogłem zmienić ich życia na lepsze. Po wejściu do monastery, zobaczyłem, że była bardzo brudna i zaniedbana. Przy wejściu znajdowały się modlitewne walce z tybetańskim alfabetem a sam dach świątyni miał kształt złotego dzwona z oczami Buddy. W środku nie było można robić zdjęć lecz przy zdecydowanym sprzeciwie mnichów i tak zrobiłem. Wiele rzeźb było pięknych i każda reprezentowała inną postać. Monastera Pelkhor Chode została zbudowana na początku XV wieku i składała się ze 108 pokoi modlitewnych a w każdym jest posąg innego świętego. Na całym terenie stało kilka budynków zbudowanych w typowy tybetański sposób, z charakterystyczną, grubą oprawą okien. Widziałem jednak, że coś się tu nie zgadzało gdyż mnisi wyglądali na bardzo dobrze odżywionych, pod każdą figurką boga były porozrzucane pieniądze a dzieci na zewnątrz głodowały. Zdecydowałem się na ruch, który był trochę ryzykowny gdyż ja nie zawsze przestrzegam prawo. Robię to co mi dyktuje sumienie i co jest właściwe w danym momencie. Po prostu ukradłem pieniądze, które były przy figurkach a potem nakarmiłem wszystkie dzieci, które spotkałem. Przez świadków byłem odebrany jako wielki dobroczyńca gdyż w Tybecie nikt nie robi takich rzeczy. Gdybym nie ukradł tych pieniędzy dzieci byłyby nadal głodne a pieniądze byłyby i tak ukradzione ale przez skorumpowaną, chińską policję, co jeszcze bardziej pogrąża Tybet w nędzy. Gyantse było szokujące gdyż było widać jak wielką krzywdę Chiny wyrządziły narodowi tybetańskiemu. Choć monastera była bardzo interesująca, tak naprawdę w pamięci pozostaje przede wszystkim bieda i głodne dzieci.
Naszym następnym celem było oddalone o około dwie godziny drogi Shigatse, gdzie mieliśmy spędzić następne dwie noce. Shigatse to drugie największe miasto po Lhasa, które zawsze konkurowało z Lhasa o pierwszeństwo w Tybecie. Główną atrakcją Shigatse jest trzecia co do wielkości oraz pierwszeństwa w Tybecie, wielka monastera z XVw zwana Tashilhunpo. Monastera Tashilhunpo była zawsze główną siedzibą jednego z wyższych dostojników buddyjskich – Panchen Lamy i mieszka w niej około 600 mnichów choć kiedyś mieszkało aż 4000. Jednymi z największych atrakcji tego miejsca jest 27 metrowy Budda i wielki grobowiec zawierający 85kg złota i bogactwo klejnotów. Były tu tradycyjne komnaty, małe okna tybetańskie, wiele malowideł na ścianach oraz biale stupy. Mnie jednak najbardziej podobało się samo miasteczko i ludzie, których tam spotkałem oraz położenie monastery w górach. Z wyższych partii świątyni widać było całe Shigatse. Nawet po zobaczeniu Potala i Jokhang w Lhasie, także ta świątynia była bardzo szczególna. Choć architektura jest bardzo specyficzna i choć miło mi było dowiedzieć się czegoś więcej o buddyzmie to przede wszystkim czułem że byłem w Shigatse dla tych ludzi. Obserwuję w jaki sposób zachowują się w świątyniach i uważam, że niestety ludzka głupota nie zna granic. Budowane są wielkie świątynie w imię figurki Buddy pomalowanej na złoty kolor, gdzie rzucane są pieniądze, podczas gdy dzieci oraz ich rodzice na zewnątrz są głodni i brudni. Następnie pieniądze ze świątyń zabiera chińska policja, która ma ucztę z alkoholem każdego wieczora. Z punktu widzenia Polaka – katolika, który jest przyjacielem Kościoła Katolickiego, w czasach biedy oczekiwałbym od kościoła aby sprzedał część swoich bogactw aby pomóc Polakom. W Tybecie jednak Dalaj Lama ledwo uszedł z życiem a Panchen Lama jest wybierany przez rząd chiński, po to aby każdy mnich wysokiej rangi był potencjalnym informatorem. Myślę, że wygląda to w taki sposób, że jeśli ktoś nie chce być głodny i mieć dach nad głową to najlepszym sposobem jest wstąpienie do klasztoru. Po zwiedzaniu świątyni dzień minął nam na kontakcie z ludźmi, przez co zaczynałem też poznawać siebie. Rozdałem dzieciom dużo słodyczy co sprawiło mi wielką przyjemność.
Shigatse było dla mnie bardzo dobrą okazją na głębsze poznanie Tybetu, z jego całym pięknem i wszechobecną biedą. Myślę, w Shigatse dopiero zaczynałem rozumieć czym tak naprawdę jest Tybet i zacząłem podejrzewać, że im będę się posuwał dalej w głąb kraju, tym będzie coraz tragiczniej.
Moim następnym przystankiem była wieś Sakya do której potrzebowałem osobnego zezwolenia. W Sakyi znajduje się monastera lecz najciekawszy był tu dla mnie kontakt z ludźmi. Mieszkaliśmy w całkiem przystępnym hotelu, lecz niestety bez wody i ogrzewania. Sama wioska była obrazem nędzy i rozpaczy. Po ulicach chodziły osły i krowy a ludzie mieszkali w domach, które wyglądały jak slamsy pokryte odchodami zwierząt. Domy były zagrodami gdzie konie, osły i ludzie mieszkali razem lub zaraz koło siebie. Gdy wyszliśmy na ulicę byliśmy jak przybysze z innej planety. Cała wieś się na nas gapiła gdy robiliśmy zdjęcia i rozdawaliśmy czekoladki dzieciom. Oczywiście wszystkie były brudne i bardzo głodne, wiecznie żebrzące o cokolwiek tylko mieliśmy. Raz gdy wszedłem do sklepu i kupiłem wszystkim po ciastku, dzieci się na nie rzucały. Potem wyszedłem na ulicę z opakowaniem słodyczy i chciałem każdemu dać po jednym, jednak tłum dzieci wyrywał mi je z rąk. Młode dziewczyny prały swoje rzeczy w lodowatej rzece i na zmianę opiekowały się małymi dziećmi, które ciągle płakały. Wszystkie te ubogie dzieci były pozostawione samym sobie na całe dnie od kiedy tylko nauczyły się chodzić. Gdy poszliśmy na szczyt aby popatrzeć na horyzont żebrzące dzieci nigdy nas nie opuszczały. Po mojej części rzeki była nędzna część tybetańska a po drugiej część chińska, która wyglądała bez porównania lepiej. Całe to otoczenie zagród i prymitywnych domków ocieplanych odchodami, żebrzące dzieci i część chińska Sakyi pozwoliły mi bardzo dobrze zrozumieć słowa pewnego Chińczyka, który w Tybecie nigdy nie był lecz powiedział że jego naród „kontynuuje tutaj misję łaski”. Wielu Chińczyków wychowanych na kłamstwach komunizmu uczciwie wieży, że pomagają Tybetowi lecz prawda jest niestety zupełnie inna. W drodze na dół, przechodząc przez główną ulicę, widziałem jak obdarte ze skóry owce były wystawione u rzeźnika i jak osadzały się na nich muchy. Widziałem jak kobiety nosiły wielkie wiklinowe kosze pełne krowich odchodów a dzieci śmiały się i szukały z nami kontaktu, jeździły na osłach, paliły papierosy i pozowały do zdjęć.
Spędzilismy też noc w tragicznej wsi Shegar, która składa się z jednej drogi i kilku domów. Można by tutaj nakręcić bardzo dobry horror gdyż miejsce to działało na wyobraźnię. Mieszkaliśmy w pokoju bez wody, ogrzewania i bez toalety a do tego jeszcze wysiadł prąd. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze w lodowatym pokoju, który chronił nas tylko przed wiatrem. Obok była „toaleta” czyli dziura w drewnianej podłodze. Na dole natomiast była bardzo skromna jadłodajnia, której głównym atutem było rozpalony piec. Widziałem, że Monika miała już dość pobytu w Tybecie. Widziałem, że moja towarzyszka podróży miała już powoli dość podróżowania po Tybecie. Gdy poszliśmy na spacer w góry spotkaliśmy dziewczynkę pasącą owce, która jak na bardzo zimną pogodę była ubrana bardzo lekko i nosiła klapki gdyż nie stać jej było na buty. Po raz kolejny byłem otoczony pięknem naturalnym Tybetu oraz biednymi ludźmi i ich nędzną, odrapaną wsią. Dla mnie jednak jako dla człowieka z zewnątrz było to nadal bardzo atrakcyjne miejsce ze względu na swoją odmienność kulturową i przede wszystkim piękne otoczenie gór, stad owiec i jaków. Wieczorem usiadłem w knajpie gdzie był piec lecz gdy zamówiłem zupę jarzynową dostałem tylko wrzątek z wkrojoną marchewką. To była zimna noc.
Kolejnym miejscem było Rongbuk gdzie znajduje się mała monastera leżąca na wysokości 5000m n.p.m. oraz u stóp Everestu. Było to bardzo dogodne miejsce do spędzenia nocy dla tych, którzy wybierali się na obóz pod Everestem. Znajdowała się tu także bardzo skromna jadłodajnia, sklep z bardzo podstawowym jedzeniem i obskurny hostel bez wody i z wychodkiem na mrozie. W tych warunkach jednak, wszystkie choć najmniejsze rzeczy bardzo cieszą. Najważniejsze było, że stąd miałem dobry widok na Mount Everest i to sie liczyło najbardziej choć moja dzielna kobieta była wykończona. Myślę też, że nie ma się jej co dziwić gdyż wielcy i silni mężczyźni płakali jak dzieci i robili pod siebie gdyż nie byli w stanie znieść choroby wysokościowej i mrozu. My na szczęście mieliśmy śpiwory, dlatego gdy przytulilismy się do siebie w domu bez ogrzewania było nam ciepło. Wspólnie zjedliśmy jedną miskę zupy, gdyż tylko tyle zostało. Następnego dnia czekała nas wyprawa, podczas której bolała mnie czasem głowa gdyż byłem już na wysokości ponad 5000m n.p.m. Zawsze poruszaliśmy się z jednego miejsca do drugiego wznosząc się najwyżej o 500m, tak aby móc się przystosować do wysokości. Tego ranka, po bolesnym przebudzeniu i po zimnej nocy, wybraliśmy się na długo oczekiwany spacer do obozu pod Mont Everest. Ja czułem się dobrze ale Monika była bardzo zmęczona i ciężej oddychała, gdyż powietrze było bardzo rozrzedzone. Krajobrazy były piękne, dookoła majestatyczne Himalaje, krystalicznie czyste rzeki, skały, lodowce oraz surowy klimat. Im było wyżej tym zimniej. Pokonując napotkane przeszkody, raz nawet spotkaliśmy stado kozic górskich. Spacer ten był piękną przygodą a po przejściu 8km nareszcie dotarliśmy na miejsce na wysokości 5200m. Niestety Monika, którą musiałem czasem nieść nie wytrzymywała już z zimna, mimo że dałem jej swoje rękawiczki i przypilnowałem aby ciepło się ubrała. Weszliśmy na wzgórze aby tam na tle Everestu i wielu buddyjskich flag modlitewnych, przy mrozie i silnym wietrze nacieszyć się widokiem. Zabranie kobiety w Himalaje to wielka odpowiedzialność.
Kolejnym przystankiem było Tingri czyli mała, mroźna nora z hordą głodnych psów i odrapanymi domami. W drodze do Nepalu każdy musi tam spędzić noc. Tingri jest klasycznym tybetańskim miasteczkiem z tradycyjną tybetańską zabudową i niestety jej biedą. Miasteczko jest pięknie położone, gdyż widać stąd dwa himalajskie szczyty: Mont Everest (8848m pm) oraz Cho Oyu (8153m pm). W Tingri byliśmy bardzo głodni więc wyszliśmy aby znaleźć sklep i natrafiliśmy na prywatny dom gdzie tybetańska rodzina przygotowała dla nas skromny posiłek. Siedzieliśmy w drewnianym domku przy kilku świecach gdyż światła nie było oraz przy piecu w towarzystwie innych ludzi. Jeden z nich czytał książkę i pokazał mi, że w środku miał zakazane w Tybecie, zdjęcie Dalaj Lamy. Aby propagandy stało się zadość, gdzieś w najciemniejszym rogu wisiał portret Mao Zedonga. Smutne było to miejsce, nie ze względu na warunki ale na brak wolności tych ludzi. Udało nam się zjeść trochę mięsa i warzyw.
Następnego dnia rano kierowca miał nas odstawić do Zhangmu czyli miasta granicznego między Tybetem i Nepalem. W drodze do Zhangmu jechaliśmy przez najbardziej malownicze tereny na krawędzi przepaści. Przez cały czas jechaliśmy przez drogę ułożoną z kamieni, omijaliśmy wielkie głazy porozrzucane na drodze i musieliśmy się przeprawiać przez rzeki. Raz nawet kierowca stanął pod wodospadem aby umyć samochód. Przez cały czas schodziliśmy w dół, gdzie widoki były coraz piękniejsze oraz robiło się coraz cieplej. Samo Zhangmu było najładniejszym miastem do tej pory gdyż ludzie nie wyglądali nędznie oraz można było dobrze zjeść i gdzie się zatrzymać. Czuć było tutaj odmienność od reszty Tybetu gdyż było zielono i znacznie cieplej niż wcześniej. Zhangmu jest w niższych partiach Himalajów. Można tu było też poczuć wpływ Subkontynentu Indyjskiego w postaci zapachu curry i wielu nepalskich potraw w restauracjach. Zanghmu było miastem dość niezwykłym gdyż zbudowanym na krawędzi gór. Radzę podróżnikom aby zostali w Zhangmu choć jeden dzień i nie podróżowali po zmroku. W Zhangmu należy wziąć lepszy hotel i zjeść przyzwoity posiłek aby odpocząć. Były nawet lody na deser a na drzewach widziałem ptaki. Wkrótce potem pokonaliśmy 8km kamienistej drogi na pokładzie grata i dostaliśmy się do Nepalu, jednocześnie kończąc naszą wyprawę po Azji Wschodniej.
Tybet był piękny, wzruszający i tragiczny. Z uwagi na ciężkie warunki pełną podróż po Tybecie polecam tylko koneserom przygód.
Nepal
Nepal był naszym pierwszym krajem na Subkontynencie Indyjskim.
Ciąg dalszy nastąpi……..
————— ♦ —————
Ważne fakty z tej wyprawy
Nepal – detronizacja króla
Krótko po tym jak opuściłem Nepal król Gyanendra został zdetronizowany a wszystkie jego pałace i cały majątek zostały własnością państwa i są administrowane przez rząd. Przez setki lat nepalscy królowie byli uważani za wcielenie boga Visznu lecz po despotycznych rządach Gyanendry wyraźnie stracił on boskość w oczach swego narodu i teraz jest zwykłym cywilem. Gdyby abdykował rok wcześniej mógłby ocalić tron dla swego wnuka a teraz Nepal nie będzie miał już w ogóle króla.
Moim zdaniem jest to ogromny błąd gdyż można było króla zatrzymać pod warunkiem ograniczenia jego rządów do czynności reprezentacyjnych a teraz Nepal przestanie być już „Królestwem Nepalu” i będzie rządzony przez hieny rządne władzy po szyldem „Federalna Demokratyczna Republika Nepalu”. Społeczeństwo nepalskie oczekuje cudu lecz myślę że sytuacja ekonomiczna nie poprawi się nawet o jedną rupię dla każdej rodziny. Rewolucje w krajach takich jak Nepal są dość częste i zawsze przepełnione namiętnością choć przyszłe rozczarowania są zawsze wyższe niż Mount Everest. W kraju skrajnej biedy gdzie 40% populacji nie potrafi czytać ani pisać jest komu malować twarze na czerwono i manifestować na rzecz czegoś czego sami nie rozumieją. W Nepalu powtórzyła się historia z Rosji z 1917 roku – komunistyczne świnie obaliły monarchię a ludzie będą dalej biedni a na dodatek stracili część swojej tożsamości narodowej.
Podczas wojny domowej w Nepalu, która trwała od 1996 do 2006 roku zginęło około 19.000 ludzi a około 150.000 zostało przesiedlonych. Nepal jest jednym z najuboższych krajów świata poza Afryką, mimo że ma strategiczne położenie, wymarzone warunki turystyczne oraz stosunkowo małą populację, co powinno zrobić z Nepalu Szwajcarię Himalajów. Przez cały czas trwania wojny domowej Nepal był polem szachowym mocarstw – Chin i Indii, które oficjalnie wspierały rząd Nepalu oraz króla a pod stołem wspierały Maoistów. Król Gyanendra był zbyt zapatrzony w siebie aby martwić się o swój kraj lecz po obaleniu króla Nepal popadł w jeszcze większe problemy ekonomiczne a ludzie jeszcze bardziej zbiednieli. Obecnie ekonomię i infrastrukturę Nepalu stawiają na nogi Chiny i Indie, które rywalizują ze sobą lecz oczywiście robią to za cenę. Zresztą kazdy kto ma choć podstawowe rozeznanie polityczne na pewno przewidział, że Nepal kiedyś pójdzie czerwoną drogą. Indie oficjalnie uznały się za kraj socjalistyczny a Chiny z radością „pomogły” bratniej organizacji po drugiej stronie Himalajów.
(Warto przypomnieć, że Imperium Brytyjskie opuściło Subkontynent Indyjski w 1947 roku i dlatego w XXI wieku nędza Nepalu nie jest już winą Brytyjczyków. W tym samym czasie Korea Południowa była na poziomie ekonomicznym Indii, Japonia była zniszczona przez bomby atomowe a Europa była zniszczona z powodu żydowskiego spisku. Każdy z krajów i regionów stał się jednak ekonomicznym tygrysem, natomiast Trzeci Świat jest do dziś Trzecim Światem z powodu swojej własnej nieudolności).
- autostrada przyjaźni
- Azja południowa
- Azja Wschodnia
- Bangladesz
- Chiny
- Daleki Wschód
- Goa
- Himalaje
- Hong Kong
- Indie
- indyjskie ubóstwo
- Korea operacje plastyczne
- Korea Południowa
- Leshan Budda
- Lhasa
- Makao
- Mao Zedong
- Mongolii
- Nepal
- Pakistan
- podróż do Chin
- pola ryżowe
- pustyni Gobi
- rezerwat pand
- rozlewiska Kerali
- Seul
- Srimangal
- Subkontynent Indyjski
- świątynia Shaolin
- Tybet
- Varanasi spalające zwłoki
- Wielki Mur Chiński