Generic selectors
Exact matches only
Search in title
Search in content
Post Type Selectors
Facebook YouTube
Facebook YouTube
Marcin Malik
Bunkier

Witam na stronie Kompas. Mam na imię Marcin i to jest moja opowieść. Podróżuję gdyż sprawia mi to przyjemność a przy okazji jest to wspaniały sposób na ciągłą samoedukację, która wzbogaca światopogląd i otwiera oczy na rzeczy dotąd niezauważalne, zarówno w odległych krajach jak i mi najbliższych. Poznawajmy inne kultury lecz szanujmy i brońmy swojej.

Czytaj więcej O AUTORZE

Kanał YouTube

Polecam mój pełen przygód kanał YouTube

Przekaż darowiznę

Jeśli lubisz stronę Kompas i chciałbyś wesprzeć ten projekt, przekaż darowiznę naciskając na poniższy guzik.

Polityka Prawdy

Wyszukiwanie
Generic selectors
Exact matches only
Search in title
Search in content
Post Type Selectors
Wycieczki do Azji

Szpieg – book

Miejsce na reklamę

Parę słów od autora

Podróżując od chrześcijańskich pozostałości Konstantynopola i piasków antycznej Persji, poprzez Himalaje, Wielki Mur Chiński oraz gęste dżungle Borneo zdałem sobie sprawę, że świat powinien mieć swój ustalony porządek. Dlatego pomimo moich pięknych przygód i doświadczeń zawsze pamiętałem do której kultury ja sam należę i doceniałem także piękno oraz wartości naszej pięknej - Białej Chrześcijańskiej cywilizacji.

Wymiana walut

CurrencyRate

Prognoza pogody
Relacje z wypraw

Wyprawa do Mongolii 2006

Napisał: Marcin Malik

Wyprawa do Mongolii 2006

 

Mongolię będę przede wszystkim wspominał jako kraj pięknej natury i bezkresnego stepu. Na zawsze w pamięci pozostanie mi horyzont wydm piaskowych i pasących się baktrianów, oraz nieodłącznych w tym kraju jurt. Ludzie są przyjaźni, jedzenie dobre a kraj ten oferuje wiele atrakcji. Mongolia to jednak kraj dla tych, którzy nie boją się zasmakować twardego życia nomadów, dookoła mając absolutną pustkę. Można tu przeżyć wspaniałą przygodę lecz na luksus na pewno nie ma co liczyć. Jest to jeden z tych krajów gdzie na własną przygodę i zadowolenie z podróży trzeba sobie zapracować.

 

Przebieg podróży: Ułan Bator-Wyprawa na Gobi ( ekipa, warunki jazdy, uroki pustyni, warunki mieszkalne, mongolskie ogrzewanie, płonące klify, jazda na wielbłądach, Dalandzadgad, Ałtaj gobijski, Yolun Am (Wąwóz Sępów), Khongorun Els (wydmy piaskowe), Arvayheer, „piękny kanion”, Karakorum)-Park Narodowy Tereldż-Zamyn Uud.

Z Mongołami w herbaciarni na pustyni Gobi.

Z Mongołami w herbaciarni na pustyni Gobi.

Ułan Bator

O godzinie dziewiątej wieczorem moje marzenie spełniło się. Wylądowałem na lotnisku imienia Czyngis Chana w Ułan Bator i to w 800 letnią rocznicę założenia tego kraju- także przez Czyngis Chana. Gdy wysiadłem z samolotu poznałem Amerykanina, który miał zorganizowany transport do miasta. Pozwolił mi się zabrać z nim dzięki czemu nic nie płaciłem. Po wyjściu z lotniska po zmroku zaczęła działać moja wyobraźnia, tym bardziej że dookoła lotniska panowała pustka i absolutna ciemność. Wszyscy Mongołowie wyglądali jak podejrzani o morderstwo jednak moje pierwsze wrażenie było bardzo błędne czego dowodzą moje późniejsze doświadczenia. Przez około pół godziny jechaliśmy nędzną drogą przez ciemny step i rozmawialiśmy o wyprawie na pustynię Gobi oraz o tym, że mongolskie sklepy są dobrze zaopatrzone w polski towar.

W końcu dotarliśmy do Ułan Bator-stolicy Mongolii (leżącej nad rzeką Tuul na wysokości 1310m n.p.m., założoną w 1639 roku). Zabrali mnie do mojego hostelu mieszczącego się w starym posowieckim bloku na drugim piętrze. Przeszedłem przez brudną, ciemną i odrapaną klatkę, zadzwoniłem pod wskazane mi drzwi i modliłem się aby ktoś otworzył. Drzwi otworzyła starsza ode mnie Angielka, z którą potem mieszkałem w jednym pokoju. Tego samego wieczora przyszła też właścicielka hostelu, której przedstawiłem swój plan podróży. Powiedziała mi w jaki sposób załatwić wyprawę ale sama też będzie próbowała mi pomóc. Zostawiłem bagaże i wyszedłem na nocny spacer choć polska ambasada wyraźnie ostrzegała aby zwłaszcza tego nie robić. Chciałem się nacieszyć moją obecnością w nowym kraju-w kraju, do którego zawsze chciałem przyjechać. Wszedłem nawet do kilku knajp aby się napić, zjeść i zagrać w bilarda. Ku mojemu zdziwieniu tubylcy na mój widok zachowywali się normalnie. Nie byłem tu atrakcją całego miasta tak jak to było np. na Sumatrze. Jedzenie było bardzo dobre a życie towarzyskie ciągnęło się w spokoju do późnych godzin.

Następnego dnia wyszedłem na ulicę Ułan Bator aby poczuć jak tu jest. Wszystko było dla mnie nowe i inne niż sądziłem. Było dużo turystów, nawet starszych kobiet przyjeżdżających na własną rękę. Dookoła było biednie ale przyzwoicie. Gdy wszedłem do sklepu, zobaczyłem że jest dużo artykułów z Rosji i z…Polski. Kupiłem swój ulubiony sok marchwiowy a potem ogórki konserwowe i polskie słodycze. Wszystkie sklepy w Ułan Bator były bardzo dobrze zaopatrzone i nie brakowało niczego. Wszędzie było także dużo restauracji i barów z tradycyjnym jedzeniem, które są zawsze pełne. Wynoszę z tego, ze Mongołom nie żyje się aż tak źle. Jest tu nowoczesny sprzęt grający a na ulicach kilka niezłych samochodów. Przede wszystkim jest jednak dość obskurnie i widać, że Mongolia dopiero wchodzi w lepsze czasy co zajmie bardzo długo, i nadal jest to bardzo biedny kraj. Są także na ulicach dzieci, które żebrzą o drobne, pucybuci i starsi ludzie oferujący ważenie za parę tugrików. Jak zwykle w tego typu krajach ogólna bieda przeplata się z rzadkim dobrobytem. Muszę powiedzieć, że co najważniejsze czuję się tu bardzo bezpiecznie. W każdym mongolskim banku można też bez problemu wymienić walutę i zrealizować czeki podróżne przy minimum biurokracji (czego nie mogę powiedzieć o Chinach).

Wydaje mi się, że jako naród Mongołowie są także lepiej wychowani niż Chińczycy. Mam tu na myśli nagminne plucie i mlaskanie przy jedzeniu. W Mongolii tego nie ma. Tak godzinami spacerowałem po Ułan Bator obserwując otoczenie wymagające natychmiastowego remontu, dawałem owoce żebrzącym dzieciom oraz zaopatrzyłem się w tugriki, czyli lokalną walutę. Ludzie wielokrotnie mi pomagali znajdować drogę i mój pierwszy dzień upływał bardzo ciekawie. Oprócz paskudnych posowieckich bloków z płyt świadczących o smutnej historii, w Ułan Bator zaczyna budować się nowe domy w stylu zachodnim choć nieodłączną częścią miasta są proste, drewniane zagrody a w nich stojące jurty. Widać też, że Mongołowie są bardzo dumni ze swojej historii gdyż na ulicach są plakaty przedstawiające jeźdźców w futrzanych czapkach z imieniem Czyngis Chana, które w ten sposób mają reklamować mongolską turystykę. Także lotnisko i niektóre knajpy mają jego imię, na banknotach jest podobizna Czyngis Chana a większość pamiątek jest także związanych z nim. Czuję, że Czyngis Chan nie jest już tylko postacią historyczną w Mongolii ale wręcz kultową gdyż historia jest być może jedynym powodem Mongołów do tego aby być dumnym ze swego pochodzenia. Chodząc po mieście zauważyłem także, że w Ułan Bator jest bardzo dobrze rozwinięta turystyka. Jest tu wiele hosteli i biur, które oferują rożnego rodzaju ekspedycje. Zdecydowanie też bardzo się tu przydaje znajomość języka rosyjskiego, gdyż wszystko napisane jest cyrylicą. Pomimo to Mongołowie mają swój język.

Przed jurtą mongolską na pustyni Gobi, z mongolskim chłopcem.

Przed jurtą mongolską na pustyni Gobi, z mongolskim chłopcem.

Tego samego dnia poszedłem także do monastery buddyjskiej Gandan, zbudowanej w 1840 roku. Jest to najlepiej znana i największa świątynia w Ułan Bator, która dziś jest ważną częścią mongolskiej kultury. Świątynia Gandan jest także jedną z niewielu świątyń, która przetrwała czasy komunizmu kiedy niszczono wszelkie dobra kulturowe Mongolii. Z tego z czego zdołałem się dowiedzieć ta świątynia ocalała gdyż zamknięto ją i używano jako stajni dla koni rosyjskich żołnierzy. Jest ona zbudowana zgodnie z architekturą tybetańską, na jej terenie jest zbudowanych wiele świątyń i stup i mieszka tam około 150 mnichów. Tłumacząc z tybetańskiego jest to „Wspaniałe miejsce całkowitej radości”. Zdecydowanie największą atrakcją kompleksu świątynnego jest świątynia Boddhisattva z charakterystycznym dachem i oknami w stylu tybetańskim. Wewnątrz znajduje się 26,5 m posąg Migjid Janraisig czyli postać symbolizującą współczucie wszystkich Budd. Cały teren był bardzo interesujący i było to miejsce zupełnie inne niż reszta Ułan Bator.

Następnie poszedłem do zwykłej mongolskiej restauracji gdzie znowu mi podano tłuste pierogi baranie i gdzie dowiedziałem się, że w dniu w którym przyjechałem wyjechał z Mongolii Dalaj Lama-co za pech. Mongolia to drugi po Tybecie najważniejszy ośrodek buddyzmu.

Kolejnego dnia po mongolskim śniadaniu próbowałem załatwić wyprawę na pustynię Gobi i innych ważnych miejsc po drodze. Zostawiłem wszędzie swój adres i mogłem tylko czekać. Spacerując po mieście kilka razy byłem w sklepach z mongolską sztuką oraz ubraniami typowymi dla tego kraju. Wiele mi się podobało. Dotarłem też na plac Suche Batora czyli najważniejszy w Ułan Bator i pewnie w całej Mongolii. Choć nie był on tak wielki i nie miał tyle do zaoferowania co plac Tiananmen w Pekinie, uważam że warto tu spędzić trochę czasu. Plac Suche Batora znajduje się w centrum Ułan Bator, a po środku znajduje się pomnik Suche Batora na koniu i z uniesioną ręką. Suche Bator był przywódcą mongolskiej rewolucji i bohaterem narodowym a jego podobizna widnieje także na paru banknotach. Prawda o nim nie jest jednak tak chlubna gdyż Suche Bator był mongolskim komunistą w wojsku rosyjskim i jednym z głównych organizatorów mongolskiej armii ludowej. Podpisał także układ o przyjaźni z Rosją, co oznaczało całkowite podporządkowanie Mongolii władzom radzieckim. Na placu znajdują się także gmach mongolskiego parlamentu z pomnikiem Czyngis Chana, budynek teatru i opery oraz teatr dramatyczny.

Z tego co zdołałem się dowiedzieć od Mongołów, najbardziej nienawidzą oni Chińczyków, a o Rosjanach mają w miarę dobre zdanie. Powodem tego jest to że Chińczycy tylko niszczyli Mongolię a Rosjanie wprowadzili tu także swoją kulturę i sztukę. Przykładami są tu na przykład balet i teatr. Tego dnia było już zimno i wiał silny wiatr dlatego nie zabawiłem tu długo. Był dopiero wrzesień lecz mongolska zima zapowiadała się na srogą.

Mongolska dziewczynka na pustyni Gobi sprzedająca pamiątki.

Mongolska dziewczynka na pustyni Gobi sprzedająca pamiątki.

Resztę dnia poświęciłem między innymi na zwiedzaniu muzeów. Poszedłem do muzeum narodowego i historii naturalnej. Ciekawe było to, że Mongolia była niegdyś domem dla wielu gatunków dinozaurów, których szkielety są tu wyeksponowane. Był nawet jeden wielki dorównujący rozmiarami Tyranozaurowi Rexowi! Wśród wielu innych wystaw na uwagę zasługuje wielki gatunek sępa z rozpiętością skrzydeł do ponad 2 metrów (to by tłumaczyło gołe szkielety zwierząt na Gobi opisywane przez innych podróżników). W muzeum narodowym były eksponaty od czasów poprzedniej ery do współczesnych strojów i rodzajów broni. Jednak największa część była poświęcona założycielowi tego kraju, Czyngis Chanowi. Bardzo dobrze było pokazane na wielu mapach z przestrzeni setek lat, jak się zmieniało terytorium Mongolii, od czasów świetności (XIII-XIVw) aż do czasów współczesnych. Sporą część muzeum zajmowała też ekspozycja pokazująca nomadyczne życie Mongołów czyli ich wędrówki w poszukiwaniu lepszych pastwisk. W tej części stał także ger. Obydwa muzea pozwoliły mi na lepsze poznanie Mongolii i odpoczynek od zimnego wiatru.

Do innych ciekawych spostrzeżeń tego dnia zaliczyłbym obiekty, których nie da się przeoczyć. Był to między innymi pomnik Lenina, pomnik Buddy u stóp wzgórza Dżajsan oraz namalowany portret Czyngis Chana na zboczu góry. Do nie do przeoczenia są też dwie wielkie ambasady na głównej ulicy: rosyjska i chińska. Dzień ten zakończyłem wizytą w mongolskiej knajpie gdzie po raz kolejny podano mi pierogi baranie.

Tego samego wieczora właścicielka hostelu zostawiła mi kartkę, że następnego dnia mogę się przyłączyć na ośmiodniową ekspedycję na pustynię Gobi i inne ciekawe rejony. Prawdziwe poznawanie Mongolii miało się dopiero zacząć……

Wyprawa na pustynię Gobi

Ekipa

Następnego dnia rano poszedłem pod wskazany adres aby przyłączyć się na ośmiodniową ekspedycję na pustynię Gobi. Było nas razem 11 osób i byli to ludzie z Ameryki, Australii, Irlandii, Szwajcarii, Danii, Korei Płd i ja jeden z Polski. Nie byli to amatorzy ale ludzie, którzy przemierzali świat i byli w najbardziej egzotycznych miejscach na ziemi, także tych gdzie panuje wojna domowa a kraje są wyjątkowo niegościnne. Wszyscy też pisali reportaże, tak samo jak ja. Amerykanie na przykład byli na wyprawie, która miała im zająć 3 lata a jak do tej pory podróżowali od 1,5 roku będąc na 4 kontynentach. Jak się potem okazało, na wszystkich największe wrażenie zrobiło że byłem w Birmie z powodu katastrofalnej sytuacji politycznej w tym kraju. Wszyscy chcieli także pojechać do Korei Północnej.

Pustynia Gobi. Mongolia.

Stare radzieckie furgonetki świetnie nadawały się na wyprawę na Gobi. Kierowca mówił, że łatwo je naprawić, a psuły się często gdyż na pustyni Gobi nie było dróg.

Warunki jazdy na pustyni Gobi

Mieliśmy do dyspozycji dwa 30-letnie, radzieckie samochody i dwóch mongolskich kierowców, którzy spisali się wspaniale. Mówili, że radzieckie samochody są najlepsze, gdyż jest je łatwo naprawić. Pomyślałem, że lepiej aby się nie zepsuły lecz było to tylko niespełnione życzenie. Zaraz po wyjechaniu z Ułan Bator zatrzymaliśmy się aby zrobić zakupy oraz kupić dużą ilość wody gdyż złote prawo pustyni mówi, że tam nigdy nie można jej mieć za dużo. Zaraz potem zaczęła się podróż. Sama jazda samochodem już była przygodą. W Mongolii nie ma dobrych dróg dlatego musieliśmy jechać po ubitej ziemi, raz z dołami, raz bez ale zawsze trzęsło. Czasami tak, że wszyscy skakali aż pod sufit. Jechaliśmy od 20 do 80km/h zależnie od warunków. W zakręt wchodziliśmy nawet przy ponad 50km/h zależnie od kąta nachylenia terenu.

W dalszej fazie jazdy jechaliśmy po piasku, po dołach i górach. Często z drogi wyrastały skały, które musieliśmy omijać. Musieliśmy też jechać parę razy przez rzekę i strumyki dlatego, że mostów jest tam niewiele. Przypominało mi to rajd „camel”gdzie kierowcy muszą się przeprawiać przez dżunglę i sami budować sobie mosty. Jazda była bardzo ciężka ale było super. Nigdy nie można było zasnąć w samochodzie gdyż nie można było przewidzieć kiedy wyskoczymy pod sufit a kiedy na przednią szybę. Gdy droga wydawała się lepsza kierowca przyśpieszał aby za chwilę natrafić na coś co nas zatrzymywało. W takich warunkach przejechałem 2000km!!!

Uroki pustyni Gobi

Krajobrazy szybko się zmieniały. Raz były to stepy gdzie poza płaskim horyzontem nie było nic, innym razem były to góry, wydmy piaskowe, skały porozrzucane dookoła (także na drodze) i strumyki przez które trzeba było się przeprawiać. Niezależnie jednak od krajobrazu towarzyszyły nam wielkie i majestatyczne orły, które wydawało się jakby wisiały w powietrzu. Gdy nie widzieliśmy ich samych, dostrzec można było ich wielkie cienie odbijające się na drodze. Bardzo dużo było także stad kóz, jaków oraz baktrianów (dwugarbnych wielbłądów). Gdy zatrzymaliśmy się pierwszy raz aby napoić zwierzęta, kolega z Australii wszedł w stado i doświadczył prysznica z wielbłądzich odchodów.

To co mi na zawsze pozostanie w pamięci to szczątki zwierząt. Były to albo gołe szkielety zwierząt kopytnych albo same czaszki i porozrzucane kości lub rozkładające się szczątki np.krowy z na wpół odsłoniętym szkieletem. Widoki tego rodzaju były nagminne. Pierwszy dzień jazdy był wykańczający lecz co jakiś czas zatrzymywaliśmy się na rozprostowanie kości. Tego dnia przeżyliśmy na chińskich zupkach zalewanych wrzątkiem lecz jak na warunki pustynne były to prawdziwe delicje. Nasza przygoda po jednym z najbardziej odludnionych zakątków świata była coraz ciekawsza.

Wydmy piaskowe na pustyni Gobi. Mongolia.

Wydmy piaskowe na pustyni Gobi. Mongolia.

Warunki mieszkalne na pustyni Gobi

Mieszkaliśmy zawsze u rodzin mongolskich w gerach (jurtach) u rodzin nomadów. Gery to tradycyjnie wielkie namioty mongolskie z drewnianym szkieletem i zasłonięte potrójną, grubą warstwą materiału i skór, która czyniła go wiatro i wodoodpornymi. Ten model gerów został niezmieniony od setek lat i jest także łatwy do złożenia i przeniesienia. Nomadzi natomiast to ludzie pustyni, ci którzy wybrali życie z dala od cywilizacji. Na środku gerów zwykle znajduje się piec do palenia drewna i łóżka przy ścianie lub czasami tylko maty. Nomadzi utrzymują się z hodowli wielbłądów i kóz a teraz także z turystyki pozwalając spać turystom u siebie za niewielką opłatą. Zauważyłem jednak, że czasem koło gerów znajdują się wynalazki XX wieku. Jest to antena satelitarna i bateria solarowa lub wiatrak, aby wykorzystać moc słońca i wiatru do produkcji minimum energii. Na ciepły prysznic nie było co liczyć a toalety lub raczej doły za parawanem były na zewnątrz, gdzie aż roiło się od much. Zawsze dostawaliśmy też kolacje i śniadanie, które były bardzo podstawowe-tylko tak, aby się zapchać. Jadłem jednak to co mogłem, gdyż byłem bardzo głodny. Raz na przykład na śniadanie dostałem smażony chleb a do tego musiałem sobie wydłubać trochę dżemu.

Mieszkając u nomadów nie zawsze też mogłem od razu zasnąć gdyż wielbłądy często urządzały nocny koncert. Mieszkanie w ten sposób było bardzo pouczające i uczące pokory gdyż mogłem zasmakować prostego życia bez jakiegokolwiek luksusu. Mam tu na myśli taki luksus jak prysznic i żarówki na suficie oraz garstkę ryżu ze skwarkami. Po skończonej jeździe zawsze było wesoło. Czasem bawiliśmy się z mongolskimi dziećmi a czasem graliśmy w krykieta gdyż Irlandczycy przywieźli kij i piłkę. Mongołowie też grali gdy Irlandczycy byli już zbyt pijani aby utrzymać kij. Najlepszy ze wszystkiego był jednak krajobraz oraz cisza przerywana czasem ryknięciem wielbłąda. Zawsze były to dwa lub trzy gery, stado zwierząt w oddali i absolutna pustka dookoła. Gdy wybrałem się tego wieczora na spacer, szedłem przez około 15 minut i ciągle miałem przed sobą tę samą pustkę. Ważne było abym nie stracił gerów z oczu bo wtedy łatwo byłoby zabłądzić. Rano zawsze było śniadanie, na które wszyscy się rzucali i znowu w drogę. Zawsze też raz przerywaliśmy jazdę aby zjeść zupki chińskie, konserwy rybne oraz owoce i słodycze, które mogliśmy kupić w sklepach gdzie było większe skupisko ludzi. Mam tu na myśli skupisko ludzi w liczbie około 10-ciu osób. Pomimo bardzo ciężkich warunków było pięknie i miałem wiele atrakcji.

Mongolskie ogrzewanie

Na początku wyprawy w nocy było ciepło lecz w następnych etapach podroży robiło się bardzo zimno. Temperatura na Gobi waha się od +40 do -40 stopni w nocy. Ode mnie zależało czy nie zamarznę. Czasem na zewnątrz była temperatura -10 i w gerze też. Wielokrotnie budziłem się w nocy zziębnięty na kość i myślałem, że już nie dam rady. Musiałem wtedy wstać, założyć latarkę na głowę i porąbać drewno. Spałem w ubraniu aby było cieplej. Kwestia rozpalenia ognia w piecu nie była zawsze łatwa i zajmowała trochę czasu ale było to dla nas wszystkich bardzo ważne.

Są gery, które są ciepłe lecz ja mieszkałem parę razy w tych bardzo przewiewnych gdzie było jak w zamrażalniku a rozpalenie ognia wydawało się walką o życie. Nikt nie chciał zostać z ostatnią zapałką a rozpalenie ognia było zawsze ogromną radością. Rano było znowu ciepło do czego organizm nie mógł się od razu przystosować lub był bardzo silny, chłodny wiatr. Powietrze było bardzo suche i dopóki nie smarowałem ust miałem zawsze popękane. Gdy wstawałem rano, zajmowało mi trochę czasu aby dojść do siebie.

Płonące Klify (Klify Bajandzag)

Tej nocy nasi kierowcy wrócili około dwóch godzin przed świtem i byli wyczerpani. Podobno byli się zabawić w „damskim towarzystwie” a przy tym cuchnęli alkoholem.

Tak czy inaczej zawieźli nas do pobliskich Klifów Bajandzag czyli formacji z piaskowca obfitujących w skamieniałości dinozaurów. W 1922 roku odnaleziono tu pierwsze jaja i kości dinozaurów sprzed 60mln lat. Piękne czerwone piaskowce na tle bezkresnego horyzontu były wspaniałe. Ciekawe były także saksauły czyli karłowate drzewa wyrastające spod piasku.

Jazda na wielbłądach na pustyni Gobi. Mongolia.

Jazda na wielbłądach na pustyni Gobi. Mongolia.

Jazda na wielbłądach

W końcu nadszedł czas na długo oczekiwaną jazdę na wielbłądach. W Mongolii są to tylko baktriany (dwugarbne). Jeździłem przez godzinę i dobrze się bawiłem. Niestety mieliśmy przewodników, którzy ciągnęli je przez pustynię a na sam koniec chcieli z nas zedrzeć więcej pieniędzy. Były to groszowe sprawy lecz gdy nie chcieliśmy zapłacić kierowca stanął w obronie mongolskich pasterzy, i powiedział że nie pojedziemy dopóki nie zapłacimy. To mi powiedziało o drugiej stronie mongolskiego charakteru. Nie ważne było, że my płaciliśmy. Ważniejsze było wstawienie się za swoimi. Nastąpił też konflikt w naszej grupie gdyż jedni chcieli zapłacić a inni nie. Na pewno nie byliśmy wtedy w sytuacji do targowania się.

Wracając jednak do wielbłądów muszę przyznać, że są one bardzo uparte i bardzo głupie. Patrząc też na nie z przodu oraz z bliska wydają się też brzydkie ale pewnie na tym polega ich piękno. Pomiędzy dwoma garbami było nawet wygodnie, choć odór wydobywający się z ich futer był jedyny w swym rodzaju.

Dalanzadgad

Po kilku dniach ciężkiej jazdy po dziurach i dołach oraz wygrzebując piach z włosów i z nosa dojechaliśmy do Dalandzadgad. Było to małe, obskurne i zakurzone miasteczko na południu Mongolii, niedaleko granicy z Chinami. Nasi kierowcy wysadzili nas w obrzydliwej, brudnej zagrodzie gdzie stały dwa gery oraz dom pokryty blachą. Sama brama składała się pewnie z przypadkiem znalezionych desek, także gdzie nie gdzie pokrytych blachą. Gdy weszliśmy do środka okazało się, że były tylko cztery wolne łóżka. Babcia leżała przy wejściu na podłodze i wyglądała na umierającą a kierowcy powiedzieli, że możemy spać na podłodze, koło babci. Pomyślałem, że to w zasadzie dla mnie nic nowego po wszystkich dziurach, które zwiedziłem na świecie. Jednak gdy za drzwiami zaczął wyć pies, kobiety straciły humor i pojechaliśmy szukać hotelu. Obiecano nam wcześniej, że tutaj w końcu weźmiemy prysznic i skorzystamy z internetu. Miasteczko wyglądało jak z horroru.

W końcu dojechaliśmy do hotelu gdzie stał tylko pijany dozorca nie znający angielskiego. Hotel był oczywiście w fatalnym stanie i nie było elektryczności choć zapewniano nas, że była gorąca woda. Za tą obskurną norę zdarto z nas podwójnie gdyż jak sądziłem kierowcy także na nas zarabiali. Brakowało też łóżek dlatego kobiety je wzięły a ja oraz kolega z Danii i Szwajcarii musieliśmy się przytulić do podłogi. W końcu chcieliśmy wziąć obiecany, ciepły prysznic i jak się mogłem domyślać poczułem lodowaty strumień na grzbiecie. Dziewczyny były sine z zimna gdy tylko się rozebrały, lecz ja zacisnąłem zęby i zaryzykowałem. Po jakimś czasie i tak poczułem się lepiej bo mogłem z siebie zmyć wielodniowy bród. Zauważyłem też, że niezależnie od tego ile razy bym czesał włosy i tak znajdowałem w nich piasek. Poszedłem też na internet, ale niestety nie byłem w stanie przesłać ani jednego maila. Zrozumiałem wtedy, że nowoczesność w Mongolii zaczyna się i zarazem kończy na Ułan Bator.

Widok z pustyni Gobi. Mongolia.

Widok z pustyni Gobi. Mongolia.

Jedyną dobrą rzeczą, jaką mogę powiedzieć o Dalanzadgad to to, że mieli dobrą restaurację. Tego jednego wieczoru (już w miarę czyści) poszliśmy tam wszyscy-w 11 osób, i opróżniliśmy całą kuchnię. Jedliśmy nawet na zapas bo nie wiadomo kiedy było nam dane znowu tak jeść. Cały wielki garnek zupy postawiliśmy sami na stole i zjedliśmy wszystko. Potem drugie dania po parę razy. Nie zostało nic. To było piękne doświadczenie! Wszyscy zabawili w knajpie dłużej lecz ja nie piłem dlatego wyszedłem wcześniej. Niestety błądziłem w ciemności z jedną latarką po tej opuszczonej, tragicznej dziurze i gdy w końcu trafiłem do hotelu wszyscy już spali. Gdy nadepnąłem na Duńczyka ten po prostu wskazał moje miejsce na podłodze.

To był koniec moich przygód w uroczym miasteczku Dalanzadgad. Wyjechałem bez żalu.Dla tych, którzy byli w Mongolii i przeoczyli Dalanzadgad, powiem na pocieszenie że niczego nie stracili.

Ałtaj Gobijski

Podążając swoimi radzieckimi samochodami mijaliśmy Ałtaj Gobijski czyli pasmo górskie w płd. Mongolii znane z powodu około 800 lodowców i około 3000 jezior. Cały Ałtaj ciągnie się 2000 km przez azjatycką część Rosji, a także Kazachstan, Mongolię i Chiny. Ałtaj Gobijski znajduje się w części środkowej i nie są to wysokie góry. Najwyższy szczyt to Chujten (4356m n.p.m). Dla mnie, niektóre części gór i tak wyglądały dość dramatycznie, z jej wąwozami i kotlinami. Rejon ten jest aktywny sejsmicznie.

Yolyn Am (Wąwóz Sępów)

Następnego dnia dojechaliśmy do parku narodowego Yolun Am, który pokazał mi że pustynia Gobi jest zupełnie inna od tradycyjnego wyobrażenia o pustyni. Był to piękny teren z wieloma górskimi strumykami i wielkim wąwozem gdzie mogłem wspinać się po skałach. Park Yolyn Am najbardziej jest jednak znany z połaci lodu, które utrzymują się tu nawet latem. Pustynia Gobi jest o wiele zimniejsza i bardziej mokra niż wcześniej myślałem. Są tu utrzymywane stada kóz, baktrianów i owiec oraz wielu gatunków dzikich zwierząt.

Oprócz pięknych ptaków drapieżnych tereny te zamieszkuje jedyny na świecie pustynny niedźwiedź. Spacerowałem tutaj przez około trzy godziny i pokonywanie strumyków i skał oraz obserwacja przyrody sprawiła mi wiele radości. Natrafiłem tu także na takie niespodzianki jak szkielety zwierząt oraz zwłoki rozkładającej się krowy. Miejscami był już tylko szkielet co oznaczało, że majestatyczne sępy wciąż tu są.

Khongorun Els (wydmy piaskowe)

Jedną z niezapomnianych rzeczy było dotarcie do Khongorun Els. Myślę, że tak właśnie każdy sobie wyobraża pustynię Gobi choć wydmy są tylko jedną z atrakcji. Dotarliśmy tu przed zmrokiem dlatego najpierw wrzuciliśmy swoje plecaki do gerów. Wyznaczyliśmy też swoją część podłogi i pobawiliśmy się z mongolskimi dziećmi. Zachodziło słońce i widok był piękny. Dwa gery, stado wielbłądów, absolutna pustka po jednej stronie a po drugiej wyżłobione przez wiatr wydmy. Czerwone niebo po jakimś czasie zgasło i wszyscy poszliśmy spać.

Wydmy piaskowe. Pustynia Gobi. Mongolia.

Wydmy piaskowe. Pustynia Gobi. Mongolia.

Pamiętam, że tego dnia musieliśmy wyjechać o 9 rano dlatego wstałem o 6 i poszedłem chodzić po wydmach. Było pięknie, gdyż słońce dopiero wstawało a ja i tak nie mogłem spać z zimna. Podobno na Saharze są wydmy sięgające do ponad 400m npm, te na Gobi sięgały do 200m npm. Region ten jest szczególnie interesujący gdyż chodziłem tu po wydmach piaskowych a skały porozrzucane po stepie, strumyki i niska roślinność stanowią bardzo ciekawy krajobraz. Było pięknie i przez cały czas towarzyszyły nam psy nomadów.

Po wejściu na najwyższą wydmę, każdy chciał z niej zejść na swój własny sposób. Ludzie zbiegali albo turlali się na dół a ja wyskoczyłem jak najdalej potrafiłem a potem się przewracałem i robiłem fikołki-wspaniała zabawa!!! Zrobiłem tak trzy razy. Do wydm piaskowych dotarliśmy po kilku dniach ciężkiej jazdy oraz marznięcia w gerach. Widać tu było kto miał już na prawdę dość. Jedni nie mogli wstać i w ogóle wydm nie zobaczyli a na przykład Irlandczycy byli na to zbyt pijani.

Arvayheer

Po nacieszeniu się wydmami przejechaliśmy kilka godzin po trudnych do jezdżenia, mongolskich drogach i dotarliśmy do Arvayheer. Było to znacznie ładniejsze miasteczko niż Dalanzadgad. Tutaj także spędziliśmy noc w gerach otoczonych zagrodą. Różnicą było jednak, że tym razem spaliśmy na łóżkach a w środku był piec do którego wrzucaliśmy drewno. Tutaj pierwszy raz w Mongolii widziałem też drzewa.

W Arvayheer skorzystałem z okazji i nasi kierowcy zawieźli nas do jedynej w promieniu kilkuset kilometrów łaźni. Była to prymitywna, murowana zagroda z prysznicami i nareszcie gorącą wodą. Nie chcę tu zabrzmieć jak człowiek o płytkim charakterze ale było to jedno z najprzyjemniejszych doświadczeń tej wyprawy. Pozbyłem się także piasku z włosów. Ta noc była szczególnie zimna lecz regularne dorzucanie drewna pomogło nam przetrwać.

Piękny kanion na pustyni Gobi

Od czasu Dalandzadgad wciąż zmierzaliśmy na północ. Po drodze mijaliśmy skały pochodzące z epoki brązu, które stanowią rodzaj cmentarza antycznych wojowników. Był tu także masywny, pionowy głaz na którym wyrzeźbione były jelenie. Zapamiętałem to dobrze gdyż właśnie tam nasze radzieckie samochody zepsuły się a ja miałem trochę czasu aby się rozejrzeć. Gdy nasi kierowcy wyszli spod samochodu pojechaliśmy trochę dalej i tę noc spędziliśmy w malowniczym obozie składającym się z gerów. Tutaj nie było już paskudnej zagrody ale otwarty, zielony teren z porozrzucanymi głazami i górami na horyzoncie. Kilkoro ludzi z grupy poszło pojeździć na koniach lecz ja zostałem w okolicy geru aby poćwiczyć. Inni gotowali to co zabrali z Ułan Bator gdyż mieli już dość chińskich zupek, wietrzyli brudne i przepocone ubrania oraz ładowali baterie ładowarkami solarowymi.

Jak mogłem się domyślić i tym razem nastąpiło nieporozumienie o pieniądze gdyż właściciele koni powiedzieli, że nie dostali wystarczająco. Oczywiście i tym razem kierowcy byli po stronie właścicieli koni, a poparli to tym że Mongołowie nigdy się nie mylą jeśli chodzi o pieniądze i właśnie dlatego turyści powinni dopłacić różnicę. Tym razem jednak zrobiliśmy szczegółową kalkulację, która udowodniła że wszystko było w porządku. Zamknęło to buzie kierowców aż do końca wyprawy.

Kanion na pustyni Gobi. Mongolia.

Kanion na pustyni Gobi. Mongolia.

Niedaleko od obozu znajdował się prawdziwy fenomen natury, szczególnie biorąc pod uwagę to, że byliśmy na pustyni. Był to kanion o głębokości 30m i długości i szerokości około 100m przez który płynęła rzeka. W środku znajdował się wodospad o wysokości około 15m zakończony zbiornikiem oraz drzewa i wydeptane ścieżki. Gdy znalazłem drogę na dół i zszedłem po pionowej ścianie, na dole czekały na mnie kozy. Potem już tylko spacerowałem wewnątrz kanionu omijając skały i rzekę. Usiadłem przed wodospadem i tak w spokoju spędziłem około godziny. Wyjście z kanionu nie było łatwe gdyż znowu musiałem wchodzić po pionowej ścianie lecz była to dobra zabawa. Na koniec zrobiłem też sobie zdjęcie z mongolską rodziną.

Karakorum (Charchorin)

Kontynuowaliśmy jazdę na północ, głównie wzdłuż rzeki i drzew. Był to inny widok niż ten do którego przywykłem będąc na Gobi. Późnym popołudniem dotarliśmy do Karakorum czyli pradawnej stolicy Mongolii założonej przez Kublai Chana-wnuka Czyngis Chana. Główną atrakcją jest monastera Erdene Zuu, którą zamierzaliśmy zobaczyć następnego dnia. Znowu spaliśmy w przytulnych gerach i wszystko zapowiadało się, że tym razem będzie już wszystko dobrze.

Tego samego wieczoru poszedłem jednak na spacer prostą drogą w stronę gór, tak aby bez problemu wrócić. Doszedłem do rzeki i zanim zorientowałem się zaszło słońce a ja nie wiedziałem jak dotrzeć do obozu. Myślałem, że idąc w stronę przeciwną do gór trafię na miejsce ale niestety. Błąkałem się po omacku nic nie widząc gdyż robiło się coraz ciemniej i coraz zimniej. Po jakimś czasie zauważyłem jakieś światła w oddali i postanowiłem zmierzać w tym kierunku. Byłem w nocy po środku szczerego pola szukając jednego gera, których było wiele. Popełniłem błąd i teraz musiałem za to zapłacić. Nie zdałem sobie do końca sprawy, że w Mongolii nie ma nazw ulic, numerów drzwi, kodów pocztowych i nie ma kogo spytać o drogę. Jedyną szansą była tylko orientacja co po ciemku jest bardzo trudne. To była beznadziejna sytuacja, tym bardziej że noc zapadła błyskawicznie a ja byłem na pustyni. Po około godzinie marszu zobaczyłem w oddali światło i kierowałem się w tą stronę. Dotarłem do jedynego oświetlonego miejsca, które na moje szczęście okazał się obozem dla turystów pełnym gerów. Młody chłopak, który tam pracował mówił po angielsku. Opisałem mu osobę u której mieszkałem i przez godzinę jeździliśmy aby znaleźć adres. Niestety nawet on nie mógł trafić gdyż było zbyt ciemno i zimno a drogi były okropne. Zatrzymałem się więc u niego na noc co było moim zbawieniem. Pamiętam, że tej nocy tak napaliłem w piecu, że musiałem się rozebrać do bokserek a i tak się spociłem.

Następnego dnia rano przypomniałem sobie, że wszyscy z mojej grupy mieli jechać do monastery buddyjskiej; jedynej w mieście. Ten sam chłopak odwiózł mnie tam bo było pewne, że właśnie tam ich spotkam. Myślałem, że on mnie tam tylko odwiezie ale także pilnował czy zostałem odebrany i dowiedział się o numer telefonu organizatora wyprawy. Zrobił więcej niż przewidywałem. Na szczęście po około godzinie spotkałem kierowcę z Ułan Bator, który pracował dla tego samego biura. Zadzwonił i dał mi do telefonu panią, którą znałem z Ułan Bator. Ona zadzwoniła do kierowców z mojej grupy i wreszcie po paru minutach zostałem odebrany przez całą grupę spod Monastery. Nastroje nie były ciekawe. Szukali mnie podobno do trzeciej rano i gdybym nie znalazł się mieli sprawdzić wszystkie hostele, potem szpitale a nawet więzienia. Miło mi było, że ludzie których znałem od paru dni zrobili tak dużo. Dlatego, że to była ekspedycja i tu nawet pomimo drobnych różnic zdań musieliśmy trzymać się razem a przez te właśnie dni poznawaliśmy swoje słabości. Także Mongołowie zachowali się dobrze. Może próbują naciągnąć turystów na kilka tugrików ale pomagają w potrzebie co jest bardzo dobrym znakiem w podróżowaniu po tym kraju.

Monastera Erdene Zuu została zbudowana w XVI wieku z ruin antycznego miasta Karakorum.

Monastera Erdene Zuu została zbudowana w XVI wieku z ruin antycznego miasta Karakorum.

Dziś monastera ta jest główną świątynią buddyjską i prawdopodobnie największą w Mongolii. Znajduje się ona na kwadratowym terenie o boku około pół kilometra a betonowy, biały mur jest pokryty stupami. Znajduje się tu tylko kilka świątyń gdyż większość została zniszczona w 1937 roku a wszystkie z nich zostały zbudowane w stylu tybetańskim. Mam tu na myśli charakterystyczne ozdoby, okna, dachy i cały styl architektoniczny. Na uwagę zasługuje także pomnik żółwia i parę rzeźb o treści seksualnej choć mi najbardziej podobały się same świątynie. Na terenie obiektu stał także ger i widać było kilku mnichów. Monastera Erdene Zuu była zdecydowanie warta odwiedzenia. Jeśli chodzi o samo Karakorum to nie ma tu nic ciekawego oprócz właśnie monastery. Szkoda, że się zgubiłem ale była to dobra lekcja na przyszłość.

W końcu ruszyliśmy do Ułan Bator. Pierwszy raz po asfaltowej drodze lecz była tak kiepska, że kierowca zjeżdżał na pobocze gdzie było równiej. Po drodze nasz wspaniały, rosyjski samochód zepsuł się i raz złapał gumę, dlatego mogłem wysiąść i zrobić sobie przerwę. Kilka razy wylatywał też z drogi ale dojechaliśmy i to było najważniejsze! To jest koniec mojej wyprawy na pustynię Gobi.

Powrót do Ułan Bator

Po powrocie z wyprawy kierowca wysadził mnie przed hostelem. W tamtym momencie chciałem tylko wziąć ciepły prysznic i odpocząć. Myślałem, że od tej pory wszystko przebiegnie bezproblemowo. Wszedłem na drugie piętro obskurnego, posowieckiego bloku lecz okazało się, że hostel został zlikwidowany. Była to bardzo zła wiadomość gdyż zostawiłem tam prawie cały swój bagaż. W środku była tylko pani, która nie mówiła po angielsku i nie chciała otworzyć drzwi. Na szczęście jeden pan z góry zapytał ją po mongolsku o moją sprawę i dostał numer telefonu do właścicielki tego właśnie hostelu. Okazało się, że wszystko było dobrze. Hostel został przeniesiony o dwa bloki dalej. Po 10 minutach spotkałem w umówionym miejscu kobietę, która zaprowadziła mnie do nowego miejsca gdzie był mój bagaż i wszystko było w porządku. Nareszcie wziąłem prysznic, oddałem rzeczy do prania i mogłem odpocząć. Szkoda tylko, że musiałem się przedtem nadenerwować. Tym razem miałem też dobre warunki czyli przytulne, czyste mieszkanko gdzie byłem sam w pokoju.

Baktriany na pustyni Gobi. Mongolia.

Baktriany na pustyni Gobi. Mongolia.

Tego samego wieczora zima zaczęła się na dobre. Wyszedłem więc do restauracji na porcję pierogów baranich i zacząłem planować nową wyprawę. Tym razem chciałem pojechać na dwu dniową wycieczkę lecz na własną rękę. Chciałem dotrzeć lokalnym transportem do parku narodowego Tereldż oddalonego o 70km.

Mongołowie

Podczas mojej wyprawy na Gobi i pobytu w Ułan Bator zauważyłem kilka cech Mongołów, które warto opisać. Przede wszystkim Mongołów cechuje ogromne przywiązanie do tradycji, zwłaszcza jeśli chodzi o ubiór. Większość ubiera się po europejsku lecz bardzo często widziałem, że chodzili w „del” czyli ich narodowym stroju. Jest to długi płaszcz o różnych kolorach i wzorach oraz luźnym kroju. Lewa część zachodzi na prawą i przypinana jest metalowymi guzikami i węzłami z materiału. Del jest także przepasany pasem i posiada długie rękawy co ma chronić przed mrozem. Dodatkiem jest kapelusz oraz skórzane buty przed kolana. Jest del męski i damski i jest wiele rodzajów zależnie od grupy etnicznej a strój ten jest powszechnie noszony. Gdy byłem na Gobi moi kierowcy także czasem przebierali się w swoje narodowe stroje. Głównie wtedy gdy spotykali się z kolegami lub mieli jakieś święto. Strój ten jest też noszony przez widzów podczas „naadam” czyli dorocznego widowiska sportowego na który składają się zapasy, łucznictwo i wyścigi konne.

Drugą cechą tego narodu jest to, że im się nigdzie nigdy nie śpieszy. Myślę, że nie jest to dziwne biorąc pod uwagę, że rodzina mieszka w gerze na pustyni i dookoła nie ma nic. Jeden Mongoł opowiadał mi, że raz jechał na drugą stronę kraju i zepsuł mu się samochód. Akurat miał szczęście, że stało się to koło rodziny nomadów którzy przyjęli go do siebie bo nie było jak się skontaktować z Ułan Bator. Nareszcie po dwóch tygodniach wypasania kóz i dłubania w nosie przejeżdżał człowiek, który miał telefon komórkowy i wezwał pomoc. Czasu jest w tym kraju aż nadto-to pewne. Można tu psychicznie wypocząć pod warunkiem, że ktoś ma odpowiednie nastawienie. W końcu bohater mojej opowieści i tak dojechał i tak więc nie było problemu.

Marcin Malik z mongolską rodziną.

Marcin Malik z mongolską rodziną.

Mongołowie są bardzo towarzyscy, gościnni i pokojowo nastawieni do turystów. Biorąc pod uwagę np. kulturę osobistą biją Chińczyków na głowę. Nawet gdy wszedłem do knajpy na pustyni i powiedziałem, że mi przeszkadzają papierosy, ci wyszli dokończyć na zewnątrz.

Park narodowy Tereldż

Stojąc rano na przystanku okazało się, że autobus w ogóle nie przyjechał co zdarza się tu dość często. Poznałem wtedy dwie dziewczyny ze Słowacji i trzy z Francji, które też jechały w to samo miejsce. Zaproponowałem, że jeśli chcą możemy tam pojechać razem a ja załatwię transport. Zatrzymałem więc jakikolwiek większy samochód, wytargowałem cenę i pojechaliśmy do parku. Droga była przyjemna lecz do czasu gdy zatrzymał nas strażnik od którego musieliśmy kupić bilety. Daliśmy mu jednak łapówkę i puścił nas taniej. W parku oczywiście mieszkaliśmy w wielkim sześcioosobowym gerze z piecem po środku-tak samo jak na wcześniejszej wyprawie. Dziewczyny były dla mnie bardzo miłe, uczyły mnie francuskiego i częstowały jedzeniem.

Park narodowy Tereldż to jeden z najchętniej odwiedzanych rejonów Mongolii z powodu unikalnej flory i fauny. Dolina w której mieszkałem była otoczona górami dookoła, w sposób gdzie wyglądało to tak jakby ktoś postawił większe skały na mniejszych. Oprócz wspaniałych formacji skalnych oraz tradycyjnych gerów wkomponowanych w otoczenie można tu także pojeździć na koniach oraz obserwować jaki i wielbłądy. Gdy przyjechałem było bardzo zimno i padał śnieg. Na szczęście miałem towarzystwo pięciu kobiet, które dobrze się zajęły jedynym mężczyzną w naszej grupie.

Po herbacie wybraliśmy się na spacer i przez parę godzin chodziliśmy po okolicy. Największe wrażenie zrobiły na mnie skały ułożone w niecodzienny sposób oraz wspaniała roślinność pokryta śniegiem. Stało się także coś, co potwierdziło dobre nastawienie Mongołów. Zostaliśmy zaproszeni do ich geru, poczęstowali nas własnoręcznie wyrabianym serem, chlebem i sfermentowanym mlekiem z kobyły (lokalny przysmak). Dobrze że miałem ze sobą książkę z mongolskimi zwrotami dlatego mogłem nawiązać bliższy kontakt. Słowaczki znały trochę rosyjski więc też mogły powiedzieć kilka słów. Ich zaproszenie było bardzo miłym doświadczeniem i pomimo, że byli to biedni ludzie przez całe swoje życie mieszkający w gerach i głównie jedzących co sami wyrobili, zaprosili nas do siebie. Poczęstowali czym mogli i chcieli nawiązać kontakt niczego nie oczekując w zamian. Nauczyło mnie to, że czasem prości i biedni ludzie są bardziej otwarci i milsi niż bardzo często ludzie we własnym kraju. Zostawiliśmy im parę groszy dlatego, że widać było że bardzo potrzebowali choć małej ilości pieniędzy. Nasze spotkanie z mongolską rodziną wszystkim nam sprawiło przyjemność i było kolejnym, owocnym doświadczeniem.

Z czaszką krowy na pustyni Gobi.

Z czaszką krowy na pustyni Gobi.

Tego samego wieczora odwiedziliśmy także buddyjską monasterę zbudowaną na szczycie góry. Tym bardziej było to ekscytujące gdyż aby się tam dostać musieliśmy pokonać most zbudowany na linach wiszący nad przepaścią, który przez cały czas się bujał. Potem musiałem wejść po wysokich schodach. Monastera ta była także zbudowana w stylu tybetańskim i była ciekawym dodatkiem do otoczenia. Z samego szczytu był też piękny widok na okolicę czyli na skały, drzewa oraz dolinę i gery. Do jurty wróciliśmy dopiero po zmroku a następnie poszliśmy zjeść huszur czyli tradycyjne, mongolskie danie. (Huszur to przysmażane pierogi baranie).

Tego dnia smakowały wyjątkowo dobrze gdyż w knajpie było ciepło a na zewnątrz zaczęła się zima. Wiedziałem, że mój pobyt w tym pięknym kraju dobiegał już końca i patrząc z perspektywy czasu byłem szczęśliwy, że mogłem tu przyjechać. Następnie wróciliśmy do gera, dziewczyny zrobiły herbaty i poszliśmy spać. Nazajutrz przyjechał po nas ten sam samochód i wróciliśmy do Ułan Bator.

Droga do chińskiej granicy

Do Mongolii przyleciałem samolotem więc według mnie zrobiłem to w najnudniejszy możliwy sposób. W drodze powrotnej chciałem zasmakować ostatniej, mongolskiej przygody i dlatego koniecznie chciałem wrócić koleją transmongolską. Oczywiście wcześniej wiele naczytałem się o niebezpieczeństwach tej podróży czyli o wyspecjalizowanych gangach rabujących pasażerów i tak dalej. Gdybym miał się jednak wszystkim przejmować i we wszystko wierzyć to pewnie zostałbym u mamusi.

Jeszcze przed wyjazdem na Gobi gdy chciałem kupić bilet do Pekinu, okazało się że wszystkie bilety zostały wyprzedane. Mimo to kierownik biura powiedział, że za 100usd załatwi mi bilet. Musiałem jednak zapłacić wcześniej a zaraz przed wyjazdem miał mnie on spotkać w restauracji na dworcu i dać mi bilet. Wydawało mi się to podejrzane więc musiałem wymyślić coś innego. Kupiłem bilet pociągowy do Zamyn-Uud (miasto graniczne po stronie mongolskiej) a stamtąd zamierzałem się przedostać do Erljan (miasto graniczne po stronie chińskiej).

Z Erljan musiałem już sobie poradzić w jakiś sposób dostać się do Pekinu. Muszę przyznać, że jazda pociągiem do Zamyn-Uud była miła. Jechałem w wagonie sypialnym i zawsze pod ręką była gorąca woda na zupę i herbatę. Kupiłem też dużo jedzenia na drogę. Bardzo chamskie były tylko konduktorki, które po określonym czasie zamykały toaletę nawet gdyby ktoś robił w gacie. W doborowym, mongolskim towarzystwie po 15h podróży dotarłem do granicy.

Zamyn Uud i walka o przekroczenie granicy

Cieszyłem się, że wydostałem się z pociągu lecz Zamyn Uud nie zachwyciło mnie. Dojechałem tu wcześnie rano dlatego wszystkie sklepy (czytaj:baraki) wolnocłowe były zamknięte choć nawet później miasto wyglądało na bardzo zaspane i nieciekawe. To było jednak tylko moje pierwsze wrażenie gdyż miałem tu przeżyć granicę wszech czasów.

Spośród wielu egzotycznych granic jakie przebyłem ta była najbardziej dramatyczna. Wepchnęli nas do autobusu jak sardynki a dystans 10 minutowy przejechaliśmy w trzy godziny. Ludzie nie potrafili czekać i pchali się na siebie, także potem do kontroli paszportowej. Aby było szybciej mój kierowca rozpędzał się i walił w zderzak samochodu z przodu a ludzie wewnątrz naszego grata mieli ogromny ubaw i nie było to dla nich nic wyjątkowego. Samochód z przodu natomiast albo hamował albo rozpędzał się do tyłu i walił w nasz autobus. W ten sposób zderzaliśmy się około godziny. Była to istna walka o przejechanie granicy i nawet gdybyśmy mieli przejechać człowieka lub wywrócić któryś z samochodów nikogo by to nie zatrzymało. Na pokładzie naszego wspaniałego autobusu przez cały czas krążyły słoiki z pierogami zalanymi gorącą wodą i wszyscy bawili się wspaniale.

Samotny podróżnik Marcin Malik. Pustynia Gobi. Mongolia.

Samotny podróżnik Marcin Malik. Pustynia Gobi. Mongolia.

Przekroczenie tej granicy było przeżyciem. Było widać, że każdy samochód przeszedł wiele stłuczek a każdy kierowca był zaprawiony w bojach granicznych. Tutaj odezwała się druga natura Mongołów, której wcześniej nie znałem. Najlepszy był jednak moment gdy otwierali szlaban. W tym momencie kierowcy dostali szału i zaczęli się ścigać jednocześnie piłując o boki innych samochodów. Trwało to przez kilkaset metrów gdyż potem czekał na nas drugi szlaban i kierowcy tak zahamowali, że ludzie polecieli na kierowcę. Było super! To nie to co spokojna granica Laosu z Kambodżą gdzie przeszedłem przez dżunglę a facet w podartej koszulce wbił mi stempel i wziął dwa dolary na piwo. Granica mongolsko-chińska była dla odważnych. Gdy podniesiono drugi szlaban kierowcy wystartowali z piskiem opon i podwieźli mnie pod urząd imigracyjny. Tam dostałem pieczątkę i to był koniec mojej pięknej, mongolskiej przygody.

Podsumowanie Mongolii

Mongolię będę przede wszystkim wspominał jako kraj pięknej natury i bezkresnego stepu. Na zawsze w pamięci pozostanie mi horyzont wydm piaskowych i pasących się baktrianów, oraz nieodłącznych w tym kraju jurt. Ludzie są przyjaźni, jedzenie dobre a kraj ten oferuje wiele atrakcji. Mongolia to jednak kraj dla tych, którzy nie boją się zasmakować twardego życia nomadów, dookoła mając absolutną pustkę. Można tu przeżyć wspaniałą przygodę lecz na luksus na pewno nie ma co liczyć. Jest to jeden z tych krajów gdzie na własną przygodę i zadowolenie z podróży trzeba sobie zapracować. Było pięknie.

Jeśli ktoś ma więcej czasu na ten kraj to poleciłbym też wyprawę na północ, pod granicę z Rosją, do krainy jezior i reniferów.

TAGI
PODOBNE ARTYKUŁY

ZOSTAW KOMENTARZ

  • Zwierzęta
  • Akta plażowe
  • Ciekawi ludzie - niezapomniane twarze
  • Birma (Myanmar)
  • Armenia
  • Tadżykistan