Wyprawa do Chin 2006
Wyprawa do Chin 2006
Przebieg podróży: Qingdao-Pekin-Erljan/Erenhot-Pekin-Wielki Mur od Jinshanling do Simatai i Badaling-Xi`An-Armia Terakotowa-Luoyang-Klasztor Shaolin-Szanghaj-Hangzhou-Xiamen-Guilin-Longsheng-Yangshou-Wzgórze Księżyca-Rejs po rzece Li-Czengdu (Rezerwat ochrony pand)-Leshan.
Hong Kong, Makao i Tybet, mimo że znajdują się na terytorium Chińskiej Republiki Ludowej, opisałem jako osobne kraje.
W drodze do Mongolii.
W tym rozdziale opisuję moją podróż przez morze żółte z Incheon w Korei Płd do Qingdao w prowincji Shandong w Chinach, a następnie moje pierwsze wrażenia i przygody z Pekinu, skąd dostałem się do Ułan Bator w Mongolii.
Prowincja Shandong
Qingdao
Dostanie się do Mongolii może być bardzo czasochłonne oraz obfitujące w przygody i wiele śmiesznych sytuacji. Z pewnością podroż w tak odległe miejsce jest dla każdego inna a moje przygody zaczęły się aż w Incheon w Korei Południowej. Jak pisałem wcześniej, wsiadłem na statek pasażerski w Incheon, który miał mnie zawieźć do Qingdao w Chinach. Statek nie należał do luksusowych choć rejs upłynął miło. Spałem na łóżku piętrowym z Chińczykami koło mnie a w międzyczasie wziąłem kąpiel w wielkiej wannie. Po 17 godzinach nocnego rejsu po morzu żółtym dopłynąłem do Qingdao w prowincji Shandong. Po wyjściu w Chinach przeszedłem przez stanowisko imigracyjne i zostałem potraktowany bardzo łagodnie, wbrew temu co słyszałem od innych podróżników. Powitali mnie policjanci w tradycyjnych, wielkich jak lotniskowce czapkach. Następnie zdezelowaną taksówką pojechałem do centrum miasta aby załatwić bilet do Pekinu. Moje pierwsze wrażenie Chin to: bardzo dużo ludzi i większość zbierała bardzo głośno ślinę z gardła aby zaraz potem ją wypluć. Jest to tutaj nagminne, choć jak czytałem rząd już coś z tym robi z powodu rozprzestrzeniającej się gruźlicy. Plują wszędzie, nawet podczas jedzenia i na statku na podłogę.
Gdy dotarłem do stacji kolejowej, oczywiście wszyscy mówili tylko po chińsku. Dobrze jednak, że często na stacjach są studenci, którzy przychodzą pomóc obcokrajowcom aby poćwiczyć angielski. Dogadać się z nimi i tak jest bardzo trudno i często dużo nie rozumieją. Wiele razy musiałem powtarzać i mówić wolno, co sprawia, że jest to bardzo męczące i powoduje ból głowy. Tego dnia nie spędziłem w hostelu. Po prostu zostawiłem bagaż w przechowalni i poszedłem się rozejrzeć. Qingdao jest nawet ładnym, nadmorskim miastem. Ludzie kąpali się, wielu spacerowało, niektórzy nawet chcieli sobie ze mną zrobić zdjęcie. Widać, że byłem dla nich bardziej egzotyczny niż oni dla mnie. Wszyscy byli dla mnie bardzo mili lecz mimo szczerych chęci mało pomocni. W Qingdao w 2008 roku odbędzie się żeglarska część olimpiady. Jest tu kilka rzeczy do zobaczenia choć dla mnie najciekawsze było samo miasto oraz wybrzeże, na którym znajdował się bazar. Widziałem tam między innymi grzebienie wykonane z krowich rogów, naszyjniki i figurki z muszli oraz różnego rodzaju rybie suchary.
Przed wyjazdem zjadłem cały talerz ośmiornic z bambusem na ostro, pochodziłem po wybrzeżu i obserwowałem ludzi, albo raczej oni mnie. Zauważyłem że tutaj był jeszcze większy wybór owoców morza niż w Korei, zwłaszcza tych nabitych na patyk. To niewiarygodne, że na patyk Chińczycy nabijają wszystko to, co tylko da się nabić. Suszone krewetki, ośmiornice a nawet koniki morskie można jeść jak chrupki ziemniaczane z torebki.
Pekin – pierwsze doświadczenia
Wieczorem kupiłem bilet do Pekinu za jedyne 13 funtów (Chiny są tanie) aby po 9,5 godzinach i przebytych 890km dotrzeć na miejsce. Ułożyłem się w wagonie pełnym Chińczyków i następnego dnia rano byłem w Pekinie, w wielkiej stolicy Chińskiej Republiki Ludowej. Pierwsze co zobaczyłem to wielki tłum. Ludzie wyrastali jak spod ziemi, samo wydostanie się z dworca zajęło mi dużo czasu. Jeszcze nigdy nie widziałem tyle ludzi na raz. Drugą rzeczą, jaka mi pozostała w pamięci to nie trudne do zauważenia masowe splunięcia. Stamtąd pojechałem metrem do hostelu, ale okazało się że nie było wolnych łóżek dlatego tylko zostawiłem bagaż oraz zrobiłem to, co robię już zawsze. Potajemnie wziąłem prysznic, wypachniłem się i odświeżyłem a potem wyszedłem nic nie płacąc. Wyszedłem z wielkim uśmiechem i powiedziałem ze wrócę po bagaż potem. Muszę przyznać ze jestem nadzwyczaj bezczelny, ale tak tu trzeba dlatego, że muszę sobie jakoś dawać radę.
Następnie chciałem załatwić bilet do Ułan Bator, ale okazało się że, następny bezpośredni pociąg będzie dopiero za tydzień lub jeden pociąg za 3 dni, ale tylko do granicy z Mongolią. Co dalej od granicy, nikt już nie wiedział. Dodam, że sama podróż z Pekinu do Ułan Bator trwałaby 30 godzin. Na szczęście pomagała mi w tłumaczeniach jedna bardzo miła Chinka, mała i nie za ładna, ale mówiła trochę po angielsku i była bardzo, bardzo miła. Kupiłem jej lody. Inna Chinka też mi pomagała i dała nawet numer telefonu abym zadzwonił gdybym miał jakiś kłopot. Na prawdę, cóż za uprzejmość!!!
Samo kupowanie biletu w Chinach jest nie lada przeżyciem. W Chinach dworce są zawsze wypełnione po brzegi a ludzie nie stoją w kolejce tylko pchają się do okienka i robią awantury. Musiałem dowiedzieć się co z moim pociągiem ale oczywiście nie miałem jak, bo z jednej strony pchała mnie chmara rozwścieczonych Chińczyków a z drugiej i tak bym się nie dogadał. Podsadziłem więc moją Chinkę, aby się dowiedziała (ona z góry też próbowała przepychać) i tak po jakimś czasie okazało się że, pociągów już nie ma. Kosztowało mnie to bardzo dużo zdrowia. Trzeba pamiętać, że jest tu ponad miliard ludzi i każdy chce gdzieś jechać. Raz są bilety ale za 5 minut może już ich nie być przez następne 3 dni. Wiem, że moja opowieść brzmi śmiesznie ale dla mnie oznaczało to tylko wielki ból głowy. Chiny to ogromny kraj i choć odległości na mapie wydają się małe, tak na prawdę 10 godzin podroży to wielkie szczęście. Miałem wtedy duży problem, czy czekać aż tydzień, czego na pewno nie mogłem zrobić, czy wydać 173 funty i polecieć jutro, ale tylko w jedną stronę. Sprawdziło się tu stare chrześcijańskie powiedzenie, mówiące że wiara w pieniądze działa cuda a kto trwa w tej wierze, ten może nawet polecieć do Mongolii-i to jutro rano! Kupiłem więc bilet, a koleją transmongolską planowałem wrócić spowrotem. Tego samego dnia poszedłem jeszcze na plac Tiananmen, ale o tym co mi się tam przydarzyło opowiem potem. Będzie to dłuższa historia.
Następnego dnia wstałem o 5 rano i pojechałem na lotnisko. Niestety tym razem lot się opóźnił aż o 10 godzin. W przewodnikach ostrzegano, że mogą być opóźnienia z powodu pogody. Zabrano nas więc do 4 gwiazdkowego hotelu gdzie mogłem się przespać i zjeść na koszt chińskich linii lotniczych. W międzyczasie spotkałem kilku ciekawych ludzi, z którymi mogłem porozmawiać o wielu interesujących zakątkach świata i wspólnie skosztować chińskiej kuchni. Wydawało się, że tego dnia już nic złego stać się nie może, a jednak. Po dotarciu na lotnisku okazało się, że urzędnik imigracyjny wyrwał mi niechcący bilet przy sprawdzaniu dokumentu i zostawił sam dowód wpłaty co nie wystarczyło, aby polecieć. Miałem tylko godzinę do odlotu i musiałem coś zrobić. Nikt nie mógł mi pomóc i nikt nie wykazywał chęci aby rozwiązać mój problem. Czułem się źle i byłem bardzo wkurzony. Zamiast miłych, pomocnych Chinek, tym razem byli tylko chińscy żołnierze w czapkach jak lotniskowce. Jedyną radą na mój problem było kupienie nowego biletu za tą samą sumę. Pobiegłem więc do biura, przepchnąłem się przez zdenerwowanych Chińczyków, (bo każdy z nich też miał jakiś problem) i kupiłem bilet, co było bardzo czasochłonne i stresujące. Oczywiście nie mogłem się dogadać a pomoc była bardzo opieszała i wymuszona. Pieniądze za stary bilet zostaną mi oddane, ale też nie wiadomo kiedy. Podobno do roku. Los chciał, że ponownie mi się udało. Zmęczony, zdenerwowany i mający już wszystkiego dość, wsiadłem do samolotu lecącego do Mongolii. Jedzenie na pokładzie było paskudne.
Wszystko co opowiedziałem do tej pory o Chinach było zbiorem doświadczeń z dwóch dni a zrobiłem to aby pokazać moje pierwsze wrażenie Chin i to jak trudno było się dostać do Mongolii z powodu mojego wielkiego pecha. Dokładniejszym opisem Chin zajmę się gdy zacznę podróżować po tym kraju.
Mao Zedong
W tym rozdziale opisuję moje wrażenia z bardzo szczególnego dla mnie spotkania.
Pewnego wieczora, gdy byłem jeszcze w Pekinie wybrałem się na spacer na plac Tiananmen. Jest to największy plac na świecie, sławny także z powodu rzezi studentów przez partie komunistyczną Chin. W tamtym czasie grupa studencka była jedyną siłą demokratyczną, która mogła zagrozić partii komunistycznej. Zginęło około 2000-2500 osób. (Opisem tego miejsca zajmę się potem)
Chciałbym opowiedzieć, co przytrafiło mi się tamtego wieczora. Otóż spacerując po tym wielkim placu mając przed sobą wielki portret Mao, podeszło do mnie dwoje Chińczyków, brat i siostra. Było to dwoje wykształconych ludzi, mówiących biegle dwoma językami i studiujących dziennikarstwo. Zapytałem ich, dlaczego wciąż Mao Zedong jest tak popularny i uwielbiany. Wszędzie są sprzedawane jego plakaty i zdjęcia, książki oraz zegarki z jego podobizną. Odpowiedział, że Mao był wielkim myślicielem oraz ojcem narodu, który stworzył wielkie, silne Chiny. Nie wiem czy byłem wtedy tak głupi czy tak odważny aby powiedzieć to Chińczykom na placu Tiananmen, ale zebrało mi się na szczerość.
Powiedziałem, że Mao Zedong nie był ani wielkim myślicielem ani ojcem narodu. Mao zamordował 60 milionów Chińczyków. Spowodował, że ludzie umierali z głodu a kobiety ciężarne kazały sobie skakać po brzuchach aby już nie mieć więcej dzieci. Według Mao siłą narodu była jego liczba, dlatego wszelka antykoncepcja była zabroniona. Rozwijały się bieda i choroby i w przeważającej części Chin do dzisiaj tak jest. Chińczycy zrobili się aż czerwoni ze złości. Powiedzieli jednak-„no cóż, każdy może popełnić błąd”. Powiedziałem, że 60 milionów zamordowanych osób to niezły błąd. Powiedziałem, że Mao zabił więcej ludzi niż Stalin i Hitler, dlatego, że oni zabili razem mniej osób niż ich ukochany wódz. Rozmowa się dopiero miała zacząć. Przypominam, że byłem w sercu Pekinu gdzie lepiej jest za dużo nie mówić na pewne tematy.
Chińczycy wydawali się nie tylko wściekli ale także zmieszani. Nie wiedzieli jak się zachować. Powiedzieli na obronę Mao, że pomimo, że popełniał „błędy” chciał tylko pokoju. Odparłem na to, że ich Mao napadł na Tybet w 1951 roku gdzie zginęło wiele tysięcy ludzi i od tej pory Tybet jest częścią Chin. Także w 1959 roku, gdy Tybetańczycy chcieli odzyskać niepodległość, znowu zginęło wiele tysięcy osób. W takim razie, w którym momencie Mao chciał pokoju, być może coś przeoczyłem. Chińczycy odpowiedzieli, że Tybet już wcześniej należał do Chin a Mao tylko wziął co i tak było jego. Taka była ich wersja lecz to nie był koniec rozmowy. Poczułem w tym momencie, że może już będzie lepiej nie rozmawiać o historii. Zostałem potem zapytany o mój dalszy plan podróży. Wymieniłem, że chcę odwiedzić miedzy innymi Tajwan i Mongolię. Moi Chińczycy odparli, że Mongołowie powinni cieszyć się, że są niepodlegli bo Mongolia też była ich (część jest do tej pory). Rzeczywiście Mongolia była ogromna (na północy aż po Syberię), ale Rosja i Chiny wzięły po kawałku. Jeśli natomiast chodzi o Tajwan, to nie wiedzieli o co mi chodzi. Tajwan dla nich jest tylko ich kolejną prowincją ze stolicą w „chińskim” Taipei. Przypomnę tutaj, że chińskie rakiety są przez cały czas wycelowane w Tajwan i wystarczy je tylko odpalić, w razie większych przejawów niezależności od Chin.
Powiedziałem, że mam nadzieję, że kiedyś Polska, Anglia i cała Europa nie będą kolejnymi prowincjami Chin. Oni tylko zaśmiali się i powiedzieli, że raczej nie, bo to za daleko. Ja też się zaśmiałem, bo cóż innego mogłem zrobić. Powiedziałem mu, że pochodzi z kraju gdzie się go okłamuje, gdzie jest bieda i gdzie nie ma wolności słowa. Oni na to odpowiedzieli, że ich idea myślowa jest najlepsza i że oczywiście jest wolność słowa, tylko z tą różnicą, że w Chinach ludzie więcej myślą a mniej mówią z własnego wyboru. Co do biedy natomiast powiedział, że wschodnie wybrzeże jest bogate. Powiedziałem, że jej część owszem jest, ale tylko i wyłącznie dzięki brytyjskiemu kolonializmowi i Mao nigdy nie zrobił tu niczego dobrego. Dziwi mnie (powiedziałem), że zapomniał jak niedawno temu wszyscy musieli chodzić w jednakowych mundurkach-tak jak Mao. (Wracając do wolności słowa, osobiście uważam, że choć na przykład w Anglii jest „demokracja” i tak nie ma wolności słowa. Jedynie system polityczny ma inną nazwę a większa wolność polega tylko na tym, że można z Anglii wyjechać kiedy się chce).
Moim ostatnim pytaniem do Chińczyków było, co sądzą o Korei Północnej. Powiedzieli, że Ludowo-Demokratyczna Republika Korei (demokratyczna tylko z nazwy) zawsze była ich największym przyjacielem oraz sojusznikiem. Odpowiedziałem mu, że w Korei Płn. ludzie żyją jak niewolnicy, są obozy koncentracyjne nawet dla dzieci, jest głód oraz produkowane są rakiety dalekiego zasięgu przeciwko każdemu kto nie jest po ich stronie. Z resztą w Chinach także są nagminnie łamane prawa człowieka (podobnie jak na Zachodnie) !!! Oni po prostu o tym nie wiedzieli……
Po tej rozmowie o dziwo byli bardzo dla mnie mili i poszliśmy do tradycyjnej chińskiej herbaciarni, gdzie piliśmy herbatę w tradycyjnym chińskim stylu, co było także bardzo pouczającym doświadczeniem. Abstrachując jednak od parzenia herbaty, jaki jest morał tej całej rozmowy, jeśli nawet młodzi, dobrze wykształceni ludzie unikają prawdy? Czy planem komunistycznej partii Chin jest stworzyć armię mężczyzn z „wypranymi umysłami” czy po prostu masowe kłamstwo na zawsze? Myślę, że jeszcze teraz nie mogą nam zagrozić, gdyż są zależni od handlu z zachodem a Ameryka jest wciąż większą potęgą militarną. Smutne jest jednak, że tak właśnie tutaj jest, nawet w przekonaniu młodych, wykształconych ludzi.
Wracając już sam do hostelu widziałem jak chińskie małżeństwo w wieku około 75 lat robiło sobie zdjęcie przy portrecie Mao. Widać było, że dla nich to coś znaczyło. Było to dla nich wielkie przeżycie, nawet po ponad 30 latach po śmierci ich ukochanego tyrana. Do dzisiaj ustawiają się kilometrowe kolejki do mauzoleum gdzie można zobaczyć zwłoki Mao, zakonserwowane w komorze bez powietrza. Na placu Tiananmen nie można spokojnie przejść aby ktoś nie chciał sprzedać pamiątek po nim.
Myślę, że potrzeba jeszcze wielu pokoleń wykształconych Chińczyków, najlepiej studiujących na zachodzie aby to myślenie zmieniło się. Obecna populacja Chin to 1,3 miliarda dlatego wymaga to dużo pracy i czasu.
Powyżej opisane zdarzenia są zbiorem moich doświadczeń z jednego spotkania, które tak bardzo pozostało mi w pamięci. Jestem pewien, ze będę miał jeszcze bardzo dużo do powiedzenia o tym wielkim, sprzecznym samym w sobie kraju.
Prowincja Mongolia Wewnętrzna
Erljan/Erenhot
W tym miejscu na prawdę zaczęła się moja podróż po Chinach i tym razem zamierzałem tu zostać na tyle długo aby poznać ten kraj. Wcześniej byłem w Chinach tylko przejazdem czyli w drodze z Korei Płd. do Mongolii.
Erljan to jedyne przejście graniczne z Mongolią. Gdy wjechałem tutaj od razu zauważyłem różnicę pomiędzy dwoma krajami. Erljan było o wiele większe, pełne banków i luksusowych hoteli. Tak jak wcześniej będąc w Chinach ludzie pluli na ziemię a ulice były ozdobione czerwonymi lampionami. Będąc tutaj zjadłem najlepszy i najtańszy posiłek podczas całej mojej wyprawy. Nie zabawiłem tu jednak długo gdyż od razu kupiłem bilet do Pekinu. Jedyne co było ciężkie w Erljan to sprzedawcy biletów, którzy byli najbardziej namolni z jakimi do tej pory miałem styczność. Nabawili mnie bólu głowy lecz potem wydawali się raczej śmieszni. Dla nich była to jednak walka o przetrwanie i wydawało mi się, że zarobienie kilku juanów było dla nich walką o przeżycie. Przez cały czas towarzyszył mi kolega z Australii dlatego było raźniej.
Podróż do Pekinu
W Chinach warunki podróży były już o wiele lepsze niż w Mongolii. Pojechałem autobusem sypialnym, tak że łóżka były ułożone jedno na drugim. Niestety były one bardzo wąskie a nie zawsze dobra droga sprawiała, że czułem się jakbym jechał bobslejem po nierównym lodzie. Po drodze zatrzymywaliśmy się też na posiłki co było kolejnym dobrym doświadczeniem. W Chinach mówi się tylko po chińsku dlatego aby nie popełnić błędu wchodziłem do kuchni i wskazywałem palcem co chciałem a potem pisali mi na kartce ile mam zapłacić. Przy jedzeniu większość głośno mlaskała i pluła na podłogę co już na samym początku dużo mi powiedziało o kulturze obywateli tego kraju. Niesamowitym przeżyciem była dla mnie toaleta. Wyglądała ona w taki sposób, że grupa Chińczyków srała koło siebie do jednego koryta a potem Chinka spłukiwała cały towar wiadrem wody.
Mimo tych przeżyć trzynasto godzinna droga do Pekinu była bardzo miła i bezbolesna.
Pekin – wstęp
W rozdziale tym opiszę moją kontynuację doświadczeń z Pekinu. Będąc tu wcześniej opisałem już swoje pierwsze wrażenia i przygody ale to był tylko niewielki wstęp do tego ogromnego miasta i reszty kraju.
Nareszcie dojechałem do stolicy Chińskiej Republiki Ludowej. Tym razem będzie to już długi pobyt w tym kraju a nie przystanek w drodze do Mongolii. Zamierzam tu zobaczyć nie tylko największe zabytki ale także podróżować do innych prowincji w różnych częściach kraju. Pojadę do małych i dużych miast aby postarać się zrozumieć Chińczyków oraz ich kulturę i obyczaje. Tym razem będę miał do towarzystwa moje wierne zwierzątko czyli Monikę.
Pekin jest ogromnym 12 milionowym miastem, pełnym wieżowców, ogrodów i świątyń z kilku stuleci wstecz. Choć miasto nie wygląda aż na tak ogromne zajmuje ono powierzchnię prawie równą Belgii. Zazwyczaj jest to pierwszy przystanek dla wszystkich podróżników pragnących zobaczyć do niedawna zamkniętą dla obcokrajowców, chińską stolicę. Można tu podziwiać takie zabytki jak np. Zakazane Miasto, Plac Tiananmen oraz Świątynia Nieba, a do tego Pekin jest bazą wypadową na wycieczki na Wielki Chiński Mur. Pekin jest także jednym z najbardziej zanieczyszczonych miast na świecie gdzie w wielu miejscach ciężko jest oddychać choć to przygotowujące się olimpiady miasto wygląda raczej na bardzo czyste i zadbane. Jest tutaj bardzo tłoczno i gwarno, ludzie zawsze się śpieszą i jest mnóstwo sklepów a nocą największe budynki i ulice są ładnie oświetlone. To jest moje pierwsze wrażenie tego wielkiego miasta, które z pewnością ma wiele do zaoferowania. Gdy przyjechałem, najpierw pojechałem załatwić hostel lecz wejście do autobusu graniczyło z cudem gdyż ludzie pchali się do środka na chama. Uciekły mi trzy autobusy aż wreszcie zdołałem się wepchnąć ze swoją wielką walizką. Zaczynałem wówczas rozumieć co to znaczy 1,3 mld ludzi.
Po kilku przystankach dotarłem do taniego hostelu młodzieżowego mieszczącego się w bloku z płyt lecz opłata za pokój wieloosobowy z łazienką na zewnątrz wyniosła tylko 40 yuanów czyli tyle co nic. Ja tym razem jednak zapłaciłem aż 220 za podwójny pokój gdyż spodziewałem się gościa. Przez cały dzień nie zwiedzałem tylko chodziłem po mieście czerpiąc przyjemność z bycia w nowym miejscu. Byłem na bazarze gdzie spróbowałem bułeczek gotowanych na parze z tajemniczym nadzieniem oraz obserwowałem starszych ludzi grających w szachy na ulicy. Poszedłem także nad jezioro gdzie się wykąpałem a potem zjadłem talerz ryżu z pieczonymi orzeszkami ziemnymi i bambusem. Wieczorem udałem się też na plac Tiananmen gdzie wszystko było na sprzedaż (od latawców w kształcie smoka do zegarków z podobizną Mao) i gdzie przez cały czas miałem widok na Zakazane Miasto i Mao Zedonga, ukochanego mordercy Chin. Późnym wieczorem natomiast pojechałem na lotnisko gdzie odebrałem przejętą podróżą Monikę. Czułem, że nie będzie mi z nią łatwo. Podjąłem się przeprowadzenia młodej, białej kobiety między innymi przez Chiny, Tybet, Nepal, Indie i Pakistan. Czułem jakbym miał ze sobą dziecko i chciałem to zrobić bezpiecznie bo bezstresowo na pewno się nie da. Następnęgo dnia także chodziliśmy po mieście, próbowaliśmy chińskich przysmaków i byliśmy szczęśliwi, że mogliśmy tu być.
Plac Tiananmen
Do głównych atrakcji turystycznych Pekinu należy Plac Tiananmen. Jest to największy plac na świecie skąd bardzo dobrze widoczny jest wielki portret Mao. Zaraz za obrazem Mao jest wejście do Zakazanego Miasta gdzie znajduje się szereg starych świątyń. Sama nazwa Tiananmen oznacza Bramę Niebiańskiego Spokoju co z punktu widzenia historii jest całkowitym zaprzeczeniem prawdy. Tutaj Mao Zedong proklamował Chińską Republikę Ludową w 1949 roku i tutaj w roku 1989 nastąpiła masakra 2,5 tysiąca studentów domagających się reform politycznych. W tamtym czasie studenci byli jedyną siłą demokratyczną w komunistycznych Chinach na co władze nie mogły sobie pozwolić. Wówczas wojsko podjechało czołgami i otworzyło ogień z karabinów maszynowych do manifestujących, bezbronnych ludzi a wielu było skazanych na karę śmierci. Przedstawiłem krótką historię tego szczególnego miejsca, które widać ma się nijak do „niebiańskiego spokoju”. Muszę jednak przyznać, że plac ten robi wrażenie gdyż jest na prawdę ogromny a dookoła znajdują się obiekty godne odwiedzenia. Jest to obszar o objętości 800m na 300m gdzie znajdują się: pomnik ku czci Bohaterów Ludu i mauzoleum Mao Zedong. Obecność w tym miejscu była dobrym doświadczeniem lecz plac Tiananmen nie byłby taki sam bez ludzi tu obecnych. Wieczorem jest tu wielu sprzedawców-desperatów, którzy próbują wcisnąć pamiątki za bardzo marne grosze. Sprzedają pocztówki, latawce, zabawki i wiele innych tego typu rzeczy, choć największym wzięciem cieszy się zegarek ze zdjęciem Mao odmierzającym godziny ręką oraz mała, czerwona książeczka także autorstwa Mao, w której krytykuje on kapitalizm. Sprzedawcy rzucają się na klienta, zachwalają i obniżają do 90% ceny początkowej. Zwłaszcza na widok białego człowieka „z zepsutego zachodu” mają szeroki uśmiech. Radzę tu spędzić więcej czasu bo napotkani ludzie mogą dostarczyć wielu przygód. (Jedną z nich opisałem w rozdziale pod tytułem: ”Mao Zedong”)
Nocny bazar
Około kilometra od placu Tiananmen znajdował się bazar nocny, który był kolejną atrakcją wieczoru. Była to ulica sklepów z biżuterią, posągami Buddy, pijalni herbaty, restauracji i tanich knajp oraz wielu kolorowych neonów. Monikę najbardziej uderzyła odmienność architektury oraz jedzenia, ale przede wszystkim ogromne bazary ugniatające się pod przepychem towaru za kilka juanów-tym bardziej, że cena spadała często nawet o 90%. Myślę, że musimy się powstrzymać z zakupami bo nie damy rady nosić naszego towaru a przed nami jeszcze tańsze Indie. Wielką popularnością cieszą się tu do dziś koszulki i czapki z czerwonymi gwiazdami. Można kupić cały mundurek z czapeczką i gwiazdką, dokładnie takie jaki nosił cały chiński naród jeszcze około 20 lat temu. Dziś jest to traktowane przez wielu jako żart, który cieszy się ogromnym popytem. Widziałem wielu turystów noszących koszulki z Mao oraz noszącymi wcześniej wspomniane czapeczki. To nieważne, że po pociągnięciu za jedną nitkę wszystko mogło się rozejść. Wszystko było tak tanie, że kupiliśmy kilka sztuk. Na chwilę wstąpiliśmy też do pijalni herbaty gdzie usiedliśmy przy stole zbudowanym z jednego kawałka drewna i z wyrzeźbioną figurką Buddy. Ulica ta dała nam także możliwość zapoznania się z chińską sztuką. Zazwyczaj były to obrazy gdzie przedstawiony był pejzaż chińskiej wsi, bambusy, pandy i Wielki Chiński Mur. Wstąpiliśmy też do brudnej i bardzo taniej knajpy w ciemnej części ulicy gdzie był niewyobrażalny syf lecz jedzenie było znakomite. Podano nam makaron z orzechami ziemnymi i kurczakiem oraz sosem, którego nigdy nie próbowałem. Przy wyjściu skusiliśmy się jeszcze na bułeczkę gotowaną na parze, które są tu bardzo popularne. Na sam koniec wzięliśmy rykszę rowerową i w taki sposób wróciliśmy pod Bramę Niebiańskiego Spokoju. Tu ominęliśmy kilku sprzedawców i wsiedliśmy do metra.
Tresura narodu chińskiego
Po paru dniach w Pekinie zauważyłem coś co jest na pozór śmieszne lecz po zastanowieniu się uważam, że jest to tragiczne. Cały chiński naród zachowuje się jak armia i we wszystkich państwowych zawodach ludzie są szkoleni i ubierani jak w wojsku. Na przykład obsługa metra obowiązkowo chodzi w mundurach i czerwonych krawatach a także okrągłych czapkach jak w policji. W metrze są panowie, którzy maszerują po peronie aby wskazywać kierunek jadącego pociągu, po czym salutują i robią w tył zwrot. Nawet panie sprzedające bilety mają pagony na ramionach. Na przykład personele hoteli i restauracji stają na zewnątrz na baczność w równym rzędzie gdzie dyrektor sprawdza ich przygotowanie do pracy. Takich przykładów jest wiele. Aż „bije tu komuną”. Najlepsze jest to, że Chińczycy nie zdają sobie sprawy z krzywdy, która została im wyrządzona przez ich ukochanego Mao oraz panującą tu partię komunistyczną. Zachowanie tego typu jest dla nich normalne, tak samo jak notoryczne plucie.
Muzeum narodowe
Muzeum to dzieli się na muzeum historii chińskiej i muzeum chińskiej rewolucji. W tym pierwszym znajdują się rzadkie zbiory kilku dynastii na które składają się rzeźby, kosztowności i wiele innych. Najbardziej w pamięci utkwiła mi wystawa figur woskowych. Znajdował się tu oczywiście Mao, lecz był także Deng Xiaoping (ten, który dał zielone światło do rozstrzelania studentów na placu Tiananmen w 1989 roku), Zhou Enlai ( premier partii komunistycznej za czasów Mao) Konfucjusz, Lenin, Einstein, Jackie Chan oraz Yao Ming (sławny chiński koszykarz). Zwłaszcza ta ekspozycja była bardzo ciekawa.
Drugie muzeum pokazuje historię Republiki chińskiej aż do założenia Chińskiej Republiki Ludowej. Obok obiektu znajduje się Wielka Izba Ludowa.
Mauzoleum przewodniczącego Mao
Mao Zedong miał ogromny wpływ na Chiny i wielu do dziś pokazuje głęboki szacunek do wodza, ojca narodu, mimo że oficjalne dane mówią że miał rację w 70% a w 30% się mylił. Widocznie 80mln zabitych, choroby, głód, konflikty domowe, hermetyczne zamknięcie kraju, zabijanie chińskiej burżuazji, skala urodzin ponad siły itd. mieszczą się w tych 30%. Poza tym był wspaniały. W każdym razie po śmierci wielkiego wodza nie można było go po prostu pochować. Tym bardziej, że Wietnam zakonserwował zwłoki Ho Chi Minha a Chiny nie mogły być gorsze. Problem jednak w tym, że mauzoleum jest otwarte tylko w ograniczonych godzinach a kolejka jest długa jak z Polski do Chin. W końcu nie starczyło mi cierpliwości i zrezygnowałem. Z tego co zdołałem się dowiedzieć od Amerykanek dzielących ze mną pokój, powiedziały że stały kilka godzin a potem zobaczyły przez chwilę zwłoki Mao które nie były w zbyt dobrym stanie. Zrobiłem tylko pamiątkowe zdjęcie przy mauzoleum, z tyłu mając pomnik przodowników pracy.
Zakazane Miasto
Zakazane miasto jest największym zbiorem pałaców na świecie i kolejnym obowiązkiem każdego turysty. Był on budowany od 1406 do 1420 roku czyli od dynastii Ming do końca dynastii Qing. Przez prawie pięć wieków to piękne miasto wewnątrz Pekinu służyło jako dom cesarza oraz centrum ceremonialne i polityczne chińskiego rządu. Miasto to zawiera 980 budynków i leży na obszarze 720 tysięcy m2 i zostało zbudowane w tradycyjny chiński sposób. Zakazane Miasto było ogromnym natchnieniem dla architektury we Wschodniej Azji oraz w innych częściach kontynentu a dziś zaliczane jest do dziedzictwa kultury światowej. Znajduje się tu wiele interesujących budynków, rzeźb i innego rodzaju sztuki, pozostałych po wyżej wymienionych dynastiach. Ten nadzwyczajny fenomen architektoniczny otoczony jest grubym murem i fosą. Mury zaś ozdobione są wieżami przykrytymi wielopiętrowymi dachami pokrytymi żółtą dachówką. Do zakazanego miasta wszedłem prosto ze sławnego placu przez Bramę Niebiańskiego spokoju (Tiananmen) po jednym z pięciu marmurowych mostów. Naprzeciwko stał budynek Hali Najwyższej Harmonii (Taihotien) z 1627 roku. Dalej znajdował się pawilon Czunghotien gdzie cesarz przygotowywał się do uroczystości i Paohotien czyli sala przeznaczona do audiencji. Wszystkie trzy budynki zbudowane są na marmurowym, zdobionym wzniesieniu a duży kontrast stanowi różnica białego tarasu od czerwonych filarów podpierających dach. Najatrakcyjniej wyglądającym budynkiem był Taihotien gdzie odbywały się koronacje oraz uroczystości z okazji Nowego roku i urodzin cesarza.
Za tą częścią pałacu oddzielona murem Kienkingmen znajduje się kompleks innych budynków: pałacu Kienkinggong (Pałac Niebiańskiej Czystości), pałacu Kunninggong (Pałac Ziemskiego Spokoju)-będące rezydencjami cesarskiej pary oraz pawilonu Kiaotaitien (Sala Jedności, łącząca parę cesarską). Układ tych budynków miał stanowić odzwierciedlenie filozofii, w której pierwiastek męski i żeński łączą się. Zakazane Miasto to jednak nie tylko budynki oraz place. Ja i Monika spędziliśmy tu wiele godzin spacerując i obserwując otoczenie, w ciszy ogrodów oraz sztucznych stawów. Dodatkiem jest mały bazar z pamiątkami oraz defilada wojska, które każdy marsz i zwrot ma opanowane do perfekcji.
Myślę, że Zakazane Miasto jest jednym z tych obiektów do którego można wracać często i nie nudzić się. Radzę też zwiedzać z mapą terenu a nie ze słuchawkami, które bardziej wprowadzają w błąd niż tłumaczą.
Chińskie oszustwa
Ten rozdział chciałbym poświęcić sposobom w jaki Chińczycy starają się naciągnąć turystów na pieniądze. Pierwszą rzeczą jest sprzedawanie i podzieliłbym je na nachalne oraz wyszukane, które działa na uczucia kupującego. Tutaj okazuje się jak silni psychicznie jesteśmy i czy potrafimy powiedzieć „nie”. Gdziekolwiek nie poszedłem, wszyscy chcieli mi wszystko sprzedać nie zważając na to czy to chciałem czy nie i czy ignorowałem sprzedającego. Jest to wciskanie towaru na siłę gdzie cena spada nawet o 90%. Sposób wyszukany natomiast to gra charakterów, który wygląda w następujący sposób: gdy byłem z Moniką na jednym z głównym placów podeszły do nas dwie Chinki i zaczęły z nami rozmawiać. Niczego nie chciały sprzedać, po prostu rozmawialiśmy o Chinach a potem zaproponowały, że zaprowadzą nas do muzeum narodowego na co się zgodziliśmy. Po dotarciu na miejsce powiedziały, że mają tu własną galerię obrazów i chciałyby abyśmy ją zobaczyli. Oprowadziły nas po galerii, były bardzo miłe i poczęstowały herbatą. Następnie powiedziały, że wszystkie są na sprzedaż lecz nie wspomniały, że za bardzo wygórowaną cenę. Gdy nie chcieliśmy nic kupić powiedziały, że była to przyjemność dla nich nas poznać i dlatego dadzą nam prezent. Na papierze ryżowym napisały po chińsku życzenia dla mnie i dla Moniki. Dały nam to w prezencie, po czym dodały, że tego rodzaju obraz dobrze wygląda w starych chińskich oprawach, które możemy u nich kupić za jedyne 20usd. Spojrzały nam głęboko w oczy (trwało to przez kilka sekund), a ja powiedziałem „nie”, grzecznie podziękowałem, uśmiechnąłem się i wyszliśmy. Tutaj okazało się czy mam postanowienie czy też dam sobie wszystko wcisnąć. Był to w ich wykonaniu pokaz wspaniałej gry aktorskiej od samego początku. Oparty był on najpierw na przyjaźni a potem na litości.
Drugim sposobem zarobienia jest zaproszenie na herbatę, a odbywa się to w następujący sposób. Chińscy studenci poznają turystów na placu Tiananmen i po dłuższej rozmowie zabierają ich na kilka szklanek tradycyjnej chińskiej herbaty do specjalnych herbacianych domów. Cena za kilka małych szklanek herbaty to 100usd. Ja raz poszedłem ale po dostaniu rachunku zachowałem zimną krew. Powiedziałem, że nie mam przy sobie ani grosza w czego rezultacie zapłacili właśnie ci biedni, chińscy studenci. Ja natomiast poprosiłem o ich numery telefonów abym mógł im oddać pieniądze co nigdy się nie stało. Bawiłem się wspaniale, tym bardziej że ofiara stała się drapieżnikiem a widok Chińczyka płacącego kartą był najlepszy. Jest to bardzo podstępna, dyplomatyczna gra w której jak dotąd wygrywam gdyż nie mam skrupułów dla tych, którzy chcą mnie oszukać.
Zauważyłem także, że Chińczycy często chcą mnie oszukać na bardzo drobnych rzeczach. Miałem raz kłótnie z kierowcą rykszy, który umówił się ze mną, że zawiezie mnie i Monikę we wskazane miejsce za określoną sumę. Zatrzymał się 200m przed obiektem i dał znak żeby zapłacić i już dalej iść samemu. Oczywiście odmówiłem a rykszarz przez 10 minut przeklinał po chińsku aż zrobił się czerwony. Monika chciała zapłacić i odejść lecz zagrałem na czas gdyż rykszarz chciał abyśmy wysiedli. W końcu zawiózł nas tam gdzie chciałem a ja zapłaciłem zgodnie z umową.
Innym przykładem jest moja wizyta w taniej, brudnej knajpie gdzie spotykają się ci biedniejsi. Oczywiście nikt nie znał słowa po angielsku dlatego wskazywałem potrawy palcem a oni pisali cenę. Czasem pytałem dwa razy o to samo i cena się zmieniała. Gdy już zamówiłem i był to kurczak z ryżem w sosie z orzeszkami ziemnymi nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Porcja ryżu była spora lecz na drugim talerzu była sterta orzeszków ziemnych w sosie z bambusem a kawałki kurczaka była tak małe i rzadkie, że wprost chowały się za orzeszkami. Po tym posiłku rozchorowałem się.
Jestem pewien, że wraz z przebiegiem mojej podróży natrafię na więcej takich rzeczy.
Tian Tan (Świątynia Nieba)
Świątynia Nieba jest najznakomitszym przykładem architektury z czasów dynastii Ming. Świątynia Nieba spełniała bardzo ważną rolę gdyż właśnie tam cesarz składał hołd niebu dla potwierdzenia swojej władzy. Dziś jest to jeden z najczęściej odwiedzanych obiektów w Pekinie, leży w ogromnym 267 hektarowym parku i jest popularnym miejscem spotkań. Nawet nie wchodząc na teren świątyni można miło tu spędzić czas. Ogrody są bardzo zadbane, jest czysto, znajduje się tu mała galeria obrazów a ludzie grają w szachy, karty i zośkę czyli lotkę z piórami, którą kopie się do partnera. Ludzie tu także grają na instrumentach i śpiewają a w oddali ponad murem widać kompleks Świątyni Nieba. Ważna jest symbolika tego miejsca gdyż parząc z góry świątynie są okrągłe a podstawy kwadratowe. Symbolizuje to antyczne, chińskie wierzenia, że niebo jest okrągłe a ziemia kwadratowa.
Cały kompleks wszystkich budynków został zbudowany przy zachowaniu ścisłych reguł filozoficznych. Nazwy budynków to między innymi : Cesarskie Sklepienie Nieba i Okrągły Ołtarz, jednak w punkcie centralnym stoi najważniejszy ze wszystkich czyli Pawilon Modlitwy o Urodzaj. Został ona zbudowany w latach 1406-1420 oraz przebudowany w 1740 roku. Wykonany został z białego marmuru i składa się z trzech kondygnacji przy czym każda jest zakończona charakterystycznym dla tego okresu dachem pokrytym błękitnymi dachówkami (symbol nieba). Świątynia ta jest w całości zbudowana z drewna a dach podtrzymywany przez 28 zdobionych kolumn, bez użycia gwoździ. 24 z nich symbolizują dni i godziny a pozostałe 4 smocze filary ułożone w czterech różnych stronach świata symbolizują cztery pory roku. W środku znajduje się figura smoka reprezentująca cesarza Chin. Jestem pewien, że symboli jest o wiele więcej i każdy z budynków ma ogromne znaczenie i historię lecz nie będąc historykiem sztuki cieszę się, że mogę wytłumaczyć choć tyle. Dla mnie osobiście cały kompleks świątynny był bardzo ciekawy i wart odwiedzenia. Było to kolejne, bardzo chińskie doświadczenie a park i okoliczny plac ćwiczeń jest miłym dodatkiem.
Pałac Letni
Na przedmieściach Pekinu leży Pałac Letni czyli Ogród Pielęgnowania Harmonii Yineyuan. Była to letnia rezydencja cesarza podczas gdy w Zakazanym Mieście spędzał zimę. Spośród wszystkich obiektów jakie widziałem ten zrobił na mnie ogromne wrażenie pomimo że byłem już w wielu krajach Azji. Ogród Letni to najwspanialszy przykład połączenia architektury tamtego okresu wkomponowanej w parki i liczne ogrody. Mieści się on na Wzgórzu Długowieczności nad jeziorem Kunming. Cały kompleks ogrodowo parkowy mieści się na 290 hektarach i znajduje się w nim około 100 różnych budynków i świątyń. Przez wieki ten malowniczy krajobraz był udoskonalany i powiększany i coraz to nowe obiekty były dobudowywane. Najstarszy z nich pochodzi z XII wieku, z czasów dynastii Jin. Obejście terenu zajęło nam cały dzień, a i tak nie zobaczyliśmy wszystkiego. Może dlatego, że bardzo dużą uwagę zwracam na szczegóły. W Ogrodzie Letnim wiele świątyń zbudowanych było na wzgórzu, gdzie do niektórych było się ciężko dostać.
Wraz ze zmianą poziomu zwiedzania można było podziwiać kolosalne świątynie i budynki sięgające wielu pięter i mieniące się rożnymi barwami, które wyglądają jeszcze atrakcyjniej na tle strumyków, rzeźb smoków, wielkich drzew wzorowanych na bonsai, rzeźbionych mostów oraz wielu oblicz Buddy. Wspomnę także, że cały obszar i jego świątynie były niszczone i odnawiane. Mam tu na myśli na przykład drugą wojnę opiumową gdzie wiele budynków zostało zniszczonych. Oprócz tego, jezioro Kunming nie jest prawdziwe. Zostało wykopane a Wzgórze Długowieczności zostało usypane z tego co wykopano z dołu jeziora. Oprócz pięknych widoków, architektury i rejsie po jeziorze, ogród ten stanowi także miejsce pracy dla handlarzy pocztówek, map, zegarków, biżuterii i wiele innych rzeczy. Rzucili się na mnie jak wilki na ranne zwierzę i musiałem być bardzo niemiły aby odeszli. Chodzili za nami przez około pół godziny i nie reagowali na „nie”.
Także i tu nazwy budynków i ogrodów mają poetyckie nazwy takie jak: Ogród Cnoty i Harmonii, Pałac Szczęścia i Długowieczności, Pałac Rozpraszania Obłoków, Świątynia Morza Mądrości, Brama Królestwa Bezmiaru Wonności oraz Wieża Wonności Buddy. Z tego co do tej pory zauważyłem, kultura i sztuka Chin wywodząca się od przodków jest piękna lecz nie ma ona nic wspólnego z chińskim narodem dnia dzisiejszego. Chińczycy plują gdzie popadnie i przy każdej okazji dłubią w nosie bez wstydu a także noszą białe skarpety do czarnych butów na wysoki połysk. Wracając do Ogrodu Letniego, było to piękne doświadczenie i radzę spędzić tu cały dzień, nie pół jak doradza przewodnik. Wspaniała architektura i rzeźby na tle malowniczego krajobrazu robią wielkie wrażenie. Niektóre budynki są we wspaniałym stanie a z innych odchodzi farba lecz znając Chińczyków oraz ich ciężką pracę za kilka yuanów, myślę że na Olimpiadę wszystko będzie lśniło. Na uwagę zasługuje jeszcze jeden obiekt, który jest bardzo oryginalny na tle innych obiektów. Jest to rzeźbiona, marmurowa łódź osadzona na brzegu jeziora, która niestety nigdzie nie odpłynie.
Wielki Chiński Mur
Około 60 do ponad 100km od Pekinu znajduje się słynny Wielki Mur. Budowla, której nie trzeba reklamować i która ściąga miliony turystów z całego świata (także z Polski). Zanim jednak przejdę do opowiadania mojego osobistego wkładu ze „zdobywania Wielkiego Muru” chciałbym przypomnieć historię z nim związaną oraz powiedzieć kilka słów o tej nadzwyczajnej budowli, która jest jednym z cudów świata.
Budowę muru zaczęto około 2000 lat temu gdy Chiny zostały zjednoczone pod panowaniem cesarza Qin Shi Huang. Głównym celem muru była obrona przed hordami Mongołów z północy. Do budowy potrzeba było kilkaset tysięcy robotników, z których wielu było politycznymi więźniami a legenda mówi, że materiałem budowniczym nie była tylko ziemia i cegły lecz także szczątki ludzi tam pracujących. Bez względu na to ile zajęła budowa oraz ilu ludzi zginęło podczas budowania muru, było to fenomenalne przedsięwzięcie. Wielki Mur służył także jako dobra linia transportowa gdyż ludzie i towary mogły szybko poruszać się po tym trudnym, górzystym terenie. Ważną rolę spełniały też wieże, z których rozpalano ogniska aby ostrzegać wojska w innych częściach muru o ataku na Chiny. Mao Zedong powiedział, że ten kto nie zdobył Wielkiego Muru nie jest prawdziwym mężczyzną. Natomiast Czyngis Chan, że siła muru nie tkwi w samym murze ale w odwadze ludzi, którzy go bronią. Jak wiemy z historii Imperium Mongolskie podbiło Chiny i założyło własną dynastię na tronie w Pekinie.
Dziś większość muru jest zniszczona i tylko mała część jest w dobrym stanie i tylko 1% jest dostępny dla turystów. Większość tej wspaniałej budowli leży w gruzach lub w piachu na pustyni Gobi. (Pełny reportaż o pustyni Gobi znajduje się w opisie mojej podróży po Mongolii). Jeszcze jedna ważna rzecz, która często wprowadza w błąd. Wielki Mur nie jest widziany z księżyca. Jest to tylko chińska propaganda wielkości tego kraju. W jaki sposób można by zobaczyć Chiński Mur skoro nawet poszczególne kontynenty nie są z kosmosu do końca rozpoznawalne.
Istnieje kilka odcinków muru dostępnych dla turystów, w różnych odległościach od Pekinu i z różnym stopniem trudności. Najpopularniejszy turystycznie odcinek znajduje się w Badaling choć jest też Mutianyu, Juyongguan czy Huanghua. Każdy jest podobno trochę inny i z każdego można podziwiać inną panoramę gór, która inaczej się prezentuje w zależności od pory roku. Powyższe części Wielkiego Muru są łatwiejsze lecz ja wybrałem trudną wersję zdobywania tego szczególnego miejsca i dlatego postanowiłem urządzić wyprawę na własną rękę aby przygodzie stało się zadość. Wzięliśmy pozamiejski autobus do miasteczka oddalonego o dwie godziny od Pekinu, gdzie poznaliśmy dwóch Szwedów i skąd razem zorganizowaliśmy transport dalej aby było taniej. Pojechaliśmy do miejscowości Jinshanling (100km od Pekinu) aby stamtąd przejść do oddalonego o 10km Simatai. Mieliśmy do przebycia 32 wieże obronne i musieliśmy dotrzeć do Simatai przed zachodem słońca w około 4 godziny. Naszego kierowcę zostawiliśmy w Jinshanling i umówiliśmy się z nim wieczorem w Simatai. Aby mieć pewność, że będzie na nas czekał mieliśmy mu zapłacić dopiero w Pekinie.
Odcinek, który zamierzałem przebyć nie był dla zwykłych turystów chcących tylko zobaczyć Wielki Mur. Musieliśmy się tu wspinać po górach oraz po zniszczonych partiach muru, gdyż często wielkie jego partie były zniszczone i niedostępne z powodu licznych zniszczeń po wielu walkach jakie się tu odbyły. W niektórych jego częściach ściany były grubsze a w innych widziałem ślady po użytej tu broni. Za każdym razem gdy wspinaliśmy się po stromych ścianach opierając stopy na wystających cegłach, pokonywaliśmy te łatwe jak i bardzo trudne odcinki muru. Kilka razy mur była w tak fatalnym stanie, że musieliśmy zejść z głównej ściany i przejść po zboczu góry aby potem znowu się na niego wdrapać. Osobiście czułem wielką satysfakcję i radość, że pokonałem go właśnie w ten sposób a nie na przykład w ładnym i grzecznym Badaling, dobrym dla emerytów i rencistów. Musieliśmy też przejść przez most zawieszony na linach, który wisiał nad przepaścią. Podczas mojej wycieczki przez cały czasy towarzyszyły nam starsze Chinki, które za kilka marnych juanów koniecznie nam chciały sprzedać książki o Wielkim Murze. Robiły to z takim wyrazem twarzy jakby od tego zależało ich życie. To był kolejny tragiczny obrazek chińskiej nędzy, którą komunistyczny rząd Chin stara się ukrywać. W międzyczasie, mijając kolejne wieże musieliśmy też kupować bilety na następne części muru co nie było już tak miłe. Często nagrywaliśmy filmy oraz robiliśmy zdjęcia gdyż każdy odcinek był inny. Zdążyliśmy akurat na piękny zachód słońca i czuliśmy się bardzo, bardzo zmęczeni. Przejście 10 km na czas w takich warunkach trochę nas zmęczył. Bardzo się cieszę, że zrobiłem to właśnie w taki sposób.
Po wszystkim zjedliśmy w niedrogiej knajpie a następnie z umówionym wcześniej taksówkarzem wróciliśmy do Pekinu.
Innym razem pojechaliśmy także aby zobaczyć tą wspaniałą budowlę w Badaling. To był właśnie ten odcinek muru, który najlepiej się zachował i jest najdogodniej dostępny dla turystów. Był tłok lecz było pięknie. Sam mur oraz widoki z niego, sprzedawcy książek i pocztówek, chińscy turyści i treser wielbłąda były warte każdej chwili tutaj. Na tym odcinku było łatwiej niż na opisywanym poprzednio lecz i tak trzeba było się nachodzić.
Hutong
Spacerując po Pekinie często chodziłem po małych i bardzo wąskich uliczkach. Są one często tak wąskie, że nadają się najwyżej do przejechania rowerem, nie wyglądają zbyt atrakcyjnie, często nie są otynkowane i zazwyczaj znajduje się jeden mały dziedziniec oraz wiele blisko położonych bram. Jest to zupełnie inna zabudowa niż ta, którą widzę zazwyczaj w Pekinie. Mam tu na myśli wieżowce, drapacze chmur i inne tego rodzaju mało atrakcyjne dla mnie budowle. Wyżej opisane hutongi to tradycyjne, północno-chińskie zabudowania z czasów dynastii Yuan. Niestety w myśl „rozwoju” i manii wielkości hutongi są wyburzane na korzyść nowoczesnych budynków przez co (moim zdaniem) kraj ten traci na swojej tradycji i historii. Będąc w okolicach Zakazanego Miasta radzę wziąć rykszę i pojechać na pół godzinną przejażdżkę po hutongach. W tej okolicy jest ich wiele.
Prowincja Shaanxi
Xi’An
Wyjazd z Pekinu mieliśmy prawie tak ekscytujący jak wtedy gdy opuszczaliśmy Stare Delhi (polecam mój reportaż o Indiach). W ostatniej chwili wskoczyliśmy do pociągu lecz za to sama jazda była bardzo miła gdyż jechaliśmy pierwszą klasą.
Następnego dnia rano, po 14 godzinach dojechaliśmy do stolicy prowincji Shaanxi-Xi`An. Ja niestety czułem się fatalnie, miałem 39o gorączki i cały jeden dzień i noc spędziłem w łóżku pocąc się i łykając proszki. Na szczęście moja kobietka bardzo dobrze się mną zajmowała i następnego dnia rano już czułem się lepiej. Myślę, że zaszkodziło mi chińskie jedzenie choć z drugiej strony na nogi postawiła mnie chińska medycyna.
Xi`An jest ładnym, starym miastem. Już przed Imperium Rzymskim prowincja Shaanxi była centrum cywilizacji chińskiej a Xi`An stało na wysokim poziomie. Dziś jednak jest to przede wszystkim jedna z największych atrakcji turystycznych Chin. Jest tu także czysto i mniej gwarno niż w Pekinie co było miłym odświeżeniem po stolicy tego wielkiego kraju.
Duża część miejscowej architektury wygląda na nową ale zrobiona jest na starą i tradycyjnie chińską. Wiele dachów na budynkach mieszkalnych oraz na bankach i urzędach jest robionych na wzór świątyń buddyjskich co wygląda bardzo atrakcyjnie.
Myślę, że największą atrakcją miasta jest mur z czasów dynastii Ming o długości 14km, wysokości 12 km i szerokości 12 do 18m. Można po nim spacerować lub jeździć rowerem lecz niestety nie można po nim obejść Xi`An dookoła gdyż większe partie muru są zniszczone, choć jest podobno plan na to aby połączyć wszystkie jego części. Podobnie jak na Wielkim Murze znajdują się tu wieże wartownicze. Dla mnie było to miłe doświadczenie choć bez porównania mniejsze od oryginału.
Jest tu także parę ładnych świątyń buddyjskich ale po tych w Pekinie czy w Korei Płd. świątynie w Xi`An nie były już dla mnie czymś nowym. W każdym razie takie obiekty jak Pagoda Małej Gęsi i Pagoda Dużej Gęsi są ciągle warte zobaczenia. Jest to kolejna piękna świątynia, zbudowana w starym stylu. Przyciąga wspaniałą architekturą czyli wymyślnymi dachami, filarami i rzeźbami, wkomponowanymi w atrakcyjny ogród. Oprócz świątyń buddyjskich w Xi`An znajduje się spora społeczność muzułmańska co daje szansę odwiedzenia islamskiego bazaru i zobaczenia Wielkiego Mosku choć jak na mosk wygląda on raczej dziwnie gdyż jest zbudowany w chińskim stylu. W tej okolicy można spróbować muzułmańskich dań i pooglądać „brodaczy” przy pracy. Polecam także ogrody wokół mosku.
Myślę, że nie do przeoczenia są dwa obiekty w samym centrum miasta czyli Wieża Bębnów i Wieża Dzwonów. Z wieżami nie mają one jednak nic wspólnego. Są to wysoko osadzone buddyjskie obiekty z XIV wieku, z charakterystycznymi chińskimi dachami. Oprócz piękna tej architektury jest to także bardzo dobre miejsce aby podejrzeć artystów przy pracy i posłuchać miejscowej muzyki. Myślę, że piękno Xi`An polega także na tym, że prawie wszystkie zabytki znajdują się bardzo blisko siebie co pozwala na zwiedzenie miasta w krótkim czasie.
Byłem również na bazarze na Huajue Xiang i wokół świątyni Miasta Boga, które także jest przekształcone na bazar. Było tu mnóstwo towaru, od tradycyjnych chińskich ozdób i pamiątek do płócien, jedwabiu, obrazów, porcelany czy tradycyjnej chińskiej kaligrafii. Miejsce to jest szczególnie interesujące dla kogoś kto właśnie przyjechał do Chin gdyż można tu zrobić duże zakupy. Niestety opinię psują tu kieszonkowcy, którzy potrafią okraść bez zauważenia. Ja na szczęście byłem ostrożny lecz spotkałem kilku turystów, którzy dali się okraść nawet dwa razy tego samego dnia.
Oprócz tego byłem w parku gdzie za ćwiczenie na trawie dozorczyni podniosła na mnie krzyk. Policja sobie z tego nic nie robiła lecz Chińczycy aktywnie się wtrącali a jeden powiedział po angielsku, że chodząc po trawie zabijam przyrodę. W Chinach niestety trawa jest tylko po to aby na nią patrzeć a kontakt z przyrodą w większym mieście jest ludziom odbierany. Jest to pierwsza rzecz, która mi się w tym kraju nie podoba. Aby sobie więc poprawić humor zaprosiłem Monikę do restauracji na osławioną na całym świecie kaczkę po pekińsku. Seksowne Chinki w czerwonych sukniach podały nam plastry kaczki, do tego kocioł rosołu i podgrzewane naleśniki z łodygami bambusa. Było pyszne i wspaniała była obsługa tylko, że akurat wtedy Monika nie była w humorze.
Wspomnę jeszcze, że nieznajomość angielskiego wśród Chińczyków wyszła nam na dobre. Przez cały dzień jeździliśmy po mieście autobusami za darmo. Chińczycy nie wiedzieli jak nas poprosić o pieniądze a my po chińsku też nie mówimy.
Uważam, że Xi`An powinno być na liście każdego podróżującego po Chinach, nawet tych którzy mają bardzo ograniczony czas. Jak wcześniej wspomniałem, pociąg nocny z Pekinu jedzie tu tylko 14h. Jak na Chiny jest to żadna odległość.
Armia Terakotowa
Xi`An zawdzięcza swoją sławę także z powodu tego, że jest bazą wypadową do „armii terakotowej”. Jest to armia żołnierzy i koni naturalnych rozmiarów pochodząca z czasów pierwszego cesarza Chin Czenga (około 200 r. p.n.e.). Armia ta ustawiona jest w szyku bojowym ku wschodowi i najprawdopodobniej miała za zadanie ochronę grobowca cesarza. Dzisiaj obok Wielkiego Muru i Zakazanego Miasta jest to jedna z największych atrakcji turystycznych Chin. Na razie odkryto około 8000 figur lecz szacuje się, że do odkrycia jest o wiele więcej. Wykopalisko to zostało odkryte przypadkiem w 1974 roku gdy pewien rolnik kopał studnię i natrafił na głowy naturalnych rozmiarów.
Zrobiliśmy z tego wycieczkę całodniową, gdyż obiekt znajduje się około 2h drogi od Xi`An. Armia terakotowa to wielkie wykopalisko znajdujące się pod wielkim dachem. Duża część nie została jeszcze odkopana z powodu bezpieczeństwa rzeźb. Widać było, że stosunkowo tylko nie wielka część była kompletna, gdyż większość figur została zniszczona przez czas i żołnierzy z tamtych czasów. Praca ta przypominała długie i mozolne puzzle ułożone z setek pasujących do siebie elementów. Czasem brakowało głów czasem rąk i części korpusów. Także broń nie była wyeksponowana gdyż znajdowała się w innym miejscu. Zobaczenie tego zabytku było kolosalnym doświadczeniem dlatego, że sama armia wojowników naturalnych rozmiarów i nieco pomniejszonych koni sprzed ponad 2000 lat i mieszczących się na obszarze wielkości boiska do piłki nożnej może zrobić wrażenie. Oprócz tego, nie wszyscy żołnierze wyglądali tak samo. Była piechota, konni, łucznicy, młodsi i starsi oficerowie. Wszyscy mieli inne stroje i przybierali inne pozycje w zależności od swojego przeznaczenia w walce. Żołnierze różnili się też od siebie zarostem, fryzurą i grymasem twarzy. Myślę, że tworząc wielką armię z terakoty, artyści używali żołnierzy jako modeli co z pewnością nadało całości lepszy efekt.
Na terenie całego obiektu znajdowało się także muzeum Qinyong gdzie znajdowały się pięknie odrestaurowane modele wielu różnych figur z bronią. Byli to zarówno generałowie jak i wojsko z zaprzęgiem konnym. Jak można się domyśleć te wyglądały perfekcyjnie choć realny obraz wykopaliska znajdował się w dole obiektu, otoczony ziemią. Z tego co słyszałem, rolnik który odkrył armię terakotową dostał dożywotnią pracę w obiekcie, podpisuje książki turystom i pomagał przy wykopaliskach. Całość była fantastycznym doświadczeniem i gorąco polecam. (Dla tych, którzy z jakiegoś powodu nie wybierają się do Chin przypominam, że kilka figur terakotowej armii znajduje się w Muzeum Brytyjskim w Londynie choć to nie będzie już tym samym doświadczeniem).
Zabawne jest to, że okoliczne miasteczka przekształcone zostały w fabryki produkujące kopie tych zabytków. Chińczycy sprzedaliby wszystko i bardzo szybko potrafią zwietrzyć interes. Były sklepy gdzie można było kupić żołnierzy w każdym rozmiarze a przy wejściu do obiektu obnośni handlarze wciskali pudełka kilku glinianych figur za marnych parę juanów. W promieniu kilku kilometrów od celu wielcy terakotowi żołnierze byli ustawieni na ulicach z cenami zawieszonymi na szyjach. Jeśli figura była zbyt duża dowóz także nie był problemem.
W drodze powrotnej odwiedziłem także fabrykę chińskich mebli gdzie mogłem zobaczyć w jak piękny sposób są one zdobione. Była tam też galeria sztuki chińskiej gdzie wyrabiano kafelki kuchenne z motywami życia w starożytnych Chinach oraz lustra i obrazy, także w tym samym stylu. Mimo, że żołnierze z terakoty byli moim głównym celem, fabryka mebli była wyjątkowo piękna. W tym samym miejscu widziałem także w jaki sposób byli wyrabiani gliniani żołnierze i konie z terakoty, na potrzeby turystów. Przed samym powrotem do Xi`An wstąpiliśmy jeszcze do jubilera i do fabryki chińskiego jedwabiu gdzie mogłem przymierzyć ich piękne lecz drogie stroje. Dokładnie była też wytłumaczona technologia jedwabnicza, choć tą poznałem już wcześniej w Turcji.
Xi`An-droga do Luoyang i „armia robotów”
Tego samego wieczora opuściliśmy Xi`An i udaliśmy się do Luoyang, oddalonego o 6h jazdy pociągiem. Niestety pociąg spóźnił się o godzinę, ale i tak było warto. Widzieliśmy jak porządkowi po chamsku wyrzucili ludzi z połowy dworca dlatego, że zaraz miała wbiec armia i trwało to nie dłużej niż 2 minuty gdy ludzie zaczęli wylatywać z siedzeń. To było niepowtarzalne widowisko: armia wbiegła z równością do 1mm odstępu od siebie i wszyscy usiedli w tym samym momencie, patrząc tylko przed siebie. Wyznaczeni byli także wartownicy, którzy stali na baczność przez ponad godzinę, znowu patrząc tylko w jeden punkt. Stanąłem przed jednym z nich i próbowałem spojrzeć mu w oczy ale nie udało mi się. Widać był dla mnie zbyt głęboki. Na końcu wszedł generał z ręką w kieszeni, zupełnie na luzie, bawiąc się telefonem. Po chwili, gdy zacząłem już wątpić w jakikolwiek przejaw chińskiej uprzejmości, stało się coś w co nie mogliśmy uwierzyć. Podszedł do nas ten sam człowiek, który przed chwilą wszystkich wyrzucił z dworca w gestapowski sposób, po czym usiadł przy nas i grzecznie poprosił abyśmy się przesiedli gdyż zaraz miało przyjść wojsko. Gdy się zgodziłem, podziękował i ukłonił się. Następnie obserwowaliśmy przez chwilę „armię robotów” aż wreszcie przyjechał pociąg. Tym razem, choć jechaliśmy w obskurnych warunkach było bardzo wesoło w towarzystwie brudnych, plujących i śmierdzących Chińczyków, którzy wyłaniali się zewsząd. Ja i Monika zrobiliśmy sobie po zdjęciu z „najpiękniejszymi twarzami” a potem udało mi się nawet zasnąć. Warunki tym razem nie były komfortowe.
Prowincja Henan
Luoyang
Luoyang było niegdyś stolicą 13 dynastii lecz dziś w niczym nie przypomina swojej dawnej wielkości. Spacerując po tym mieście trudno mi uwierzyć, że właśnie tutaj znajdowało się niegdyś centrum chińskiej kultury i około 1300 świątyń buddyjskich. Na początku XX wieku Luoyang zamieszkiwało około 20000 ludzi a dziś jest to populacja sześciomilionowa.
Po 6 godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Luoyang. Dostaliśmy się tu w nocy lecz na szczęście przed dworcem czekała na nas Chinka, która zawiozła nas do hostelu. Był to kiepski pokój z piętrowymi łóżkami i wspólną toaletą gdzie spali turyści z Europy i ze Stanów i którzy tak samo jak my podróżowali na niskim budżecie. Odbyliśmy z nimi długą rozmowę o Chinach, o propagandzie tego kraju i wychwalaniu komunistycznego rządu jak wiersza na pamięć. Jedna dziewczyna była tu nauczycielką angielskiego i powiedziała, że w kontrakcie ma zawarte aby pewnych tematów w ogóle nie poruszać. Na przykład na pytanie czy cenzura jest potrzebna, chińscy studenci odpowiedzieli że tak bo inaczej ktoś mógłby skrzywdzić ich dobry i dbający o nich komunistyczny rząd. Od jakiegoś czasu staram się rozmawiać z Chińczykami o Mao i partii komunistycznej ale myślę, że ci ludzie się po prostu boją gdyż nie powiedzą na ich temat nic złego. Powiedziałem, że z drugiej strony rzec biorąc, chińska propaganda wcale nie jest mniejsza niż amerykańska czy europejska. Ona jest po prostu inna. W Chinach dba się o wizurek wielkości kraju, nieskazitelnego Mao i partię komunistyczną, natomiast w świecie zachodnim jest to głównie zasłanianie amerykańsko-żydowskiego terroryzmu zbawieniem świata oraz głupia poprawność polityczna. W tym momencie rozmowa straciła na rozmachu i dlatego poszliśmy spać.
Luoyang to miasto w którym nic specjalnego do oglądania nie było ale tylko pozornie. Jak potem się okazało nawet małe miasto w Chinach jest ogromne. Czytałem gdzieś, że w jednym z miast było tylko 50 tysięcy osób, a po roku zrobiło się już 10 milionów. Tak właśnie rozwijają się Chiny gdyż nawet najmniejsze miasto jest miastem kilkumilionowym. Najpierw poszliśmy do restauracji gdzie nikt nas nie rozumiał i gdzie musiałem wybierać na „chybił trafił”, zależnie od tego które chińskie litery wyglądały bardziej zachęcająco. Raz też wstałem od stołu i wskazywałem kelnerkom palcem co chciałem zjeść gdyż to było pewniejsze. Tak jak to bywa Chinach, ludzie mlaskali i czasem gdzieś splunęli a obsługa była chamska.
Jadąc miejskim autobusem przez Luoyang zatrzymywaliśmy się na wybranych przystankach, po czym szliśmy kawałek i jechaliśmy dalej. Tego samego wieczora dotarliśmy na jeden z wielu placów gdzie ludzie ćwiczyli i tańczyli. Ja i Monika także zatańczyliśmy, klasycznie w parach jak to zawsze robimy. Okazało się, że cały wielki plac ludzi stanął w kółku i zaczął nam klaskać. To było bardzo przyjemne. Był tam nawet burmistrz miasta, który nas oficjalnie przywitał w Luoyang i poprosił Monikę do tańca. Cały plac ludzi nas obserwował, klaskał, ludzie chcieli nawiązać kontakt. Było to doświadczenie, którego jeszcze nie przeżyliśmy w Chinach. Spodziewałbym się takiego zachowania raczej w Ameryce Płd ale nie tu.
Następnie przyszedł czas na przekąskę gdyż aby moja wyprawa miała większy smak prawie cały czas próbujemy nowych rzeczy. Tym razem były to bardzo popularne bułeczki z nadzieniem mięsnym gotowane na parze. Bułeczki te są wielkości średniej bułki lecz tutaj natrafiliśmy też na malutkie pierożki z ciasta ryżowego i warzyw w środku. Wszystkie czekają zawsze na klienta w bambusowych, przewiewnych koszykach. Mają tu także pyszne owoce nadziewane na patyk, obsypane sezamem i namaczane w miodzie. Myślę, że te właśnie moglibyśmy jeść bez ograniczeń.
Nasz pobyt w Luoyang był bardzo udany.
Klasztor Shaolin
Następnego dnia rano pojechaliśmy do oddalonego o 80km od Luoyang, osławionego klasztoru Shaolin gdzie buddyjscy mnisi ćwiczą i prowadzą szkołę kung-fu. Jest to miejsce, którego nikomu nie trzeba przedstawiać i które było natchnieniem dla legendarnych już filmów z Brucem Lee. Nasz kierowca zawiózł nas do wszystkich okolicznych świątyń oprócz Shaolin dlatego musiałem sam zorganizować transport do tego miejsca. Sam klasztor zajmuje dużą przestrzeń, na której znajdują się buddyjskie świątynie z mieszkającymi tam mnichami, także szkoły kung-fu, tanie knajpy i noclegownie. Na obszarze tym można też odbyć kilka wycieczek w góry gdzie jeden szlak ma odległość 15km.
Najpierw zobaczyliśmy kilka świątyń oraz medytujących tam mnichów, chodziliśmy po górzystym terenie i byliśmy w miejscu gdzie trenowali młodzi adepci kung-fu. Widzieliśmy także kilka rzeźb walczących mnichów a potem poszliśmy na pokaz sztuki walki. Pokaz był godny podziwu, szczególnie że tutaj wykonywali go najlepsi. Mnisi robili nieprawdopodobne rzeczy i tym bardziej wyglądało to ekscytująco gdyż oglądaliśmy to na żywo. Dla kogoś, kto nie ma żadnego związku ze sztukami walki może to być wielkie przeżycie. Muszę powiedzieć jednak, że chińskie kug-fu choć piękne, jest inne niż style którymi ja się zajmuje. Kung fu zwłaszcza w wydaniu mnichów to sztuka walki, która opiera się w dużej mierze na akrobatyce i gimnastyce choć także oczywiście na sile. Mnisi byli bardzo silni, zwinni i wytrzymali na ból. Każdemu kto tu przyjeżdża, gorąco polecam.
Co do mojej opinii na temat tego miejsca, uważam że Shao Lin jest już teraz miejscem bardzo komercyjnym gdzie jest bardzo dużo turystów. Wszystko jest piękne i bardzo zadbane. Czasem wydawało mi się, że jak na tak stare miejsce aż za bardzo. W środku tego wielkiego obiektu jest wiele świątyń ale po oglądaniu wszystkich poprzednich nie zrobiły już na mnie aż tak wielkiego wrażenia. Może dlatego, że część z nich zostało odnowionych co ujęło część ich autentyczności. Jest tam nie tylko wielu ćwiczących mnichów ale także tych grubszych, którzy spędzają swoje życie na modłach. Spotkać można tu też wielu Europejczyków nie pierwszej młodości, którzy starają się zrzucić zbędne kilogramy poprzez walkę i wbieganie pod górę. Miejsce to ma swoją specjalną atmosferę i definitywnie jest warte zobaczenia.
Na zewnątrz Świątyni Shaolin stał pomnik medytującego mnicha a dookoła bazar. Kupiliśmy tu pamiątkowe koszulki i figurki walczących mnichów i staraliśmy się wrócić do Luoyang. W międzyczasie chińscy turyści byli bardzo zaciekawieni mną i Moniką dlatego co jakiś czas pozowaliśmy do zdjęć. Myśleliśmy, że wieczorem może być kłopot z powrotem ale gdy tylko wyszliśmy na jezdnię, dwa autobusy zatrzymały się koło nas z piskiem opon a kierowcy wyskoczyli i wręcz wrzucili nas do swoich autobusów. Jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z tak wielką walką o klienta!!!
Czas nas gonił do Luoyang, gdyż tego samego wieczora musieliśmy zdążyć na 15-sto godzinną jazdę pociągiem do największej metropolii Chin, do Szanghaju.
Szanghaj
Szanghaj nazywany jest „Paryżem wschodu” i jest największym portem w Azji. Niegdyś Brytyjczycy, Francuzi i Japończycy mieli tu swój ogromny wpływ przy budowie i rozwijaniu handlu co może tłumaczyć dlaczego ten gigant jest inny niż reszta Chin. Na początku było to małe miasto u wejścia rzeki Jangcy lecz gdy po pierwszej wojnie opiumowej zaczęły się zachodnie i japońskie inwestycje, Szanghaj stał się autonomicznym regionem niepodlegającym prawu chińskiemu. Bardzo szybko miasto to stało się największym portem Chin a wkrótce najruchliwszym w całej Azji. Innymi słowy bogactwo i dobrobyt Szanghaju pochodzi z handlu opium, herbaty i jedwabiu a bogactwo i potęga finansowa miasta przyciągała jeszcze więcej bogatych inwestorów ze świata.
Dziś Szanghaj to piąte co do wielkości miasto na świecie i największe w Chinach gdzie mieszka około 40 milionów ludzi. Napędza ono chińską gospodarkę i wyprzedza inne chińskie aglomeracje. Myślę także, że z punktu widzenia chińskiego rządu dobrze by było gdyby to Szanghaj a nie Hong Kong był na pierwszym miejscu jeśli chodzi o siłę gospodarczą. Powód jest prosty. Szanghaj został „wyhodowany” na ich własnej ziemi a Hong Kong jest byłą kolonią.
Nareszcie dojechaliśmy do Szanghaju. Była to długa ale przyjemna jazda. Zatrzymaliśmy się w bardzo ładnie, centralnie położonym hostelu z oczkiem wodnym w Puxi czyli w historycznej części miasta. Gdy tylko wjeżdżaliśmy, zobaczyliśmy ogromną różnicę pomiędzy Szanghajem a na przykład Pekinem. Pekin z jednej strony był pełen pięknych zabytków a z drugiej „bił komuną” podczas gdy Szanghaj bardziej przypominał nowoczesne miasto wieżowców ze szkła i kolorowych neonów. Tego wieczora wybraliśmy się na spacer i najpierw przeszliśmy przez Nanjing Donglu czyli najruchliwszą ulicę zakupów w Chinach. Jest tutaj bardzo gwarno i kolorowo, także w nocy gdzie wydaje się, że jest jasno jak w dzień. Ulica ta była zatłoczona i pełna sklepów, reklam, świateł i przedstawień gdzie bardzo dużo (jak wszędzie w Chinach) jest ulicznych sprzedawców, którzy podchodzili do nas próbując sprzedać najczęściej zegarki choć. W praktyce mieli wszystko co byśmy tylko chcieli. Na początku było to przyjemne lecz potem tylko bardzo męczące. Dotarliśmy także do placu Renmin gdzie zobaczyliśmy muzeum Szanghaju i Teatr Wielki lecz nie weszliśmy do środka gdyż było zbyt późno. Cały zatrzymywani przez ulicznych handlarzy, pytani one nasze imiona i pochodzenie w celu zrobienia interesu zmęczyło nas tak bardzo, że mieliśmy już dość. Jak najszybciej kierowaliśmy się do wizytówki Szanghaju czyli wybrzeża, gdzie kwitło życie towarzyskie i handlowe i skąd po drugiej stronie rzeki Huangpu wyrastały zaprojektowane z rozmachem i oświetlone wieżowce i wieże. Po godzinnym spacerze dotarliśmy w końcu nad rzekę gdzie ujrzeliśmy pięknie oświetloną panoramę Szanghaju. Byłem na wielkim deptaku, gdzie znowu wszystko było na sprzedaż. Było dużo restauracji a z obydwu stron wyłaniały się drapacze chmur o najbardziej wyszukanych kształtach. Tu właśnie można było zobaczyć jak bardzo Azja potrafi być dynamiczna i zaawansowana. Uważam, że w Europie nie ma aż tak potężnego, wielkiego miasta jak to. Właśnie wybrzeże Szanghaju wzorowane jest na tym w Hong Kongu lecz każde z nich jest bardzo specyficzne i dlatego rożni się od siebie. Tu było widać wspaniałe osiągnięcie postępu Chin czego niestety nie mogę powiedzieć o biednych ludziach wpychających nam pocztówki na siłę za parę juanów. Tego wieczora było już późno lecz życie nocne było bardzo ożywione. Wydawało się, że to miasto nigdy nie idzie spać.
Następnego dnia znowu przeszliśmy się ulicą zakupów aby wkrótce dotrzeć na wybrzeże gdzie jak zwykle było pięknie. O każdej porze spacerowało tu dużo ludzi robiących zdjęcia i próbujących nam coś sprzedać. Najbardziej w pamięci pozostał mi znak rozpoznawczy tego szczególnego miasta czyli wieża telewizyjna Oriental Pearl Tower. Ma ona 468m wysokości i jest najwyższa w Azji i trzecia na świecie. Dzięki niej niemal 20mln Szanghajczyków ogląda telewizję. Ta właśnie dzielnica (Pudong) przyciąga najwięcej turystów gdyż tutaj oprócz deptaka na rzeką Hangpu z jej sławnym zabudowaniem wieżowców, jest także kilka kolonialnych budynków takich jak np. Hotel Pokoju i inne wieżowce dzielnicy Pudong. Jednym z nich jest np. 88 piętrowy Budynek Jin Mao z najwyższym hotelem na świecie, Grand Hyatt. Wszystko dookoła było wielkie i szybko zmieniało kolory świateł. Można wręcz było poczuć tony pieniędzy i złota wpompowane w to wielkie wejście do wielkich Chin.
Tego dnia popłynęliśmy też promem na drugą stronę rzeki, gdzie widać było, że tam wiele wieżowców było dopiero w stanie budowy i gdzie znowu deptak na brzegu rzeki tętnił życiem. Usiedliśmy w ładnym parku przy wieży Oriental Pearl Tower, kupiłem lody i okulary za jedyne 20 juanów i stamtąd patrzyliśmy na dzielnicę Pudong. Po powrocie na drugą stronę rzeki wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do parku Huangpu-pierwszego w mieście ze sławnym Pomnikiem Ludu a potem wróciliśmy do hostelu przez Nanjing Donglu. Tym razem nasze zakwaterowanie było szczególnie atrakcyjne gdyż oprócz oczka wodnego był sztuczny strumyk gdzie pływały ryby i żółwie czerwonolice. Tak popijając herbatę jaśminową i grając w bilarda zasiedzieliśmy się trochę w tym przyjemnym miejscu.
Następnego dnia poszliśmy do starszej dzielnicy gdzie kilka ulic było przekształconych w wielki bazar w tradycyjnych starych budynkach, z dachami na wzór buddyjskich świątyń. Był to bazar Yuyuan położony w starej części Szanghaju. Wszystkie budynki były dość nowe lecz zaprojektowane w starym chińskim stylu. Dotarliśmy tam wieczorem przez co nie mamy najlepszy zdjęć ale i tak było pięknie. Krawędzi dachów były oświetlone, podobnie jak duże, czerwone latarnie. Spacerowaliśmy małymi uliczkami podziwiając architekturę i rzeźby oraz targując się w licznych sklepach zapakowanych towarem. Była to głównie sztuka chińska czyli pejzaże z tygrysami, bambusami lub misiami panda. Były też tradycyjne czerwone ozdoby, figurki Buddy i lampiony. Bazar Yuyuan to także dobre miejsce do kupna tradycyjnych ubrań, wachlarzy i biżuterii. Brylanty podzieliłbym tu na te prawdziwe za małą fortunę i na niezupełnie prawdziwe za kilka juanów. Tak czy inaczej atmosfera tego miejsca była bardzo miła. Napiliśmy się herbaty w tradycyjnej, chińskiej herbaciarni, zjedliśmy bułeczki gotowane na parze oraz poszliśmy na profesjonalny, chiński masaż. Ja już byłem wcześniej masowany będąc w Tajlandii lecz dla Moniki słynącej z lenistwa było to coś wspaniałego. Kupiłem kilka pamiątek i wróciliśmy do hostelu. Szkoda, że ominęliśmy ogród Yuyuan stanowiący całość z bazarem lecz niestety tego dnia był on zamknięty.
Po powrocie do hostelu szykowaliśmy się do dalszej podróży lecz wyszliśmy jeszcze raz na zewnątrz do małego parku aby poćwiczyć. Musieliśmy to jednak robić po kryjomu przed strażnikami i pod osłoną nocy gdyż w Chinach przecież nie można chodzić po trawie.
Wiem, że powinniśmy zostać w tym wspaniałym mieście trochę dłużej lecz czas nas naglił i dlatego po trzech dniach wyjechałem z Szanghaju. Miasto to ma o wiele więcej do zaoferowania lecz czułem się już trochę zmęczony wieżowcami, ruchem ulicznym, kierowcami udającymi, że nie widzą pieszych. Szanghaj to miły element mojej wyprawy, ale nie na tym ona polega. Miasto to będę zawsze wspominał jako techniczną wizytówkę Chin na miarę kolejnego wieku.
„Chwała” Chin
Podróżuję po głównej części Chin już od kilku tygodni przemieszczając się z miasta do miasta i z prowincji do prowincji. Myślę, że nadszedł czas abym mógł już coś powiedzieć o tym kraju ogólnie oraz o samych Chińczykach. Przemierzając ten ogromny kraj mówię o zabytkach oraz o miastach, które mam okazję poznać. Myślę jednak, że moja wyprawa opiera się bardziej na prawdziwym poznaniu kraju i ludzi gdzie prawda wychodzi dopiero wtedy gdy podróżuję na własną rękę, tak jak ja. Pomimo wielu wspaniałych rzeczy, które tu widziałem jest także wiele innych, które mi się bardzo nie podobają i co udawania, że wyobrażenia często wprowadzają w błąd. Jeśli miałbym opisać ten kraj w jednym słowie to powiedziałbym, że jest „ogromny”. Wszystko jest tu duże; dużo ludzi i duże miasta. Nawet, jeśli wyjeżdżam za Pekin lub za Szanghaj do potencjalnie małego miasta to okazuje się, że jest to miasto wielomilionowe, naszpikowane wieżowcami i ruchem ulicznym jak w każdej stolicy europejskiej. Każde miasto ma też swoje lotnisko lub nawet własną linię lotniczą. Wszędzie gdzie jeżdżę, bardzo dużo jest telebimów, a na ulicach kwitnie życie towarzyskie. Wydaje się, że ludziom żyje się tu dobrze choć jest to w dużej mierze tylko takie wrażenie. Wschodnie wybrzeże i centra turystyczne mają się dobrze lecz zachodnia część jest bardzo biedna. Jeden Chińczyk w hostelu powiedział mi, że zachodnia cześć Chin jest tak uboga, że tam nie ma po prostu nic i ludzie żyją w nędzy, umierają od chorób i niedojedzenia. Tam jednak tym razem nie jadę. Nawet gdy spojrzałem na mapę Chin, w jej większej części (zachód) nie ma dróg, torów kolejowych, elektryczności i żadnej infraktustury-inaczej niż na wschodzie. Myślę, że wszystkie dotychczasowe miasta w tym kraju są do siebie łudząco podobne. Wszystko jest duże i wszędzie jest dużo ludzi i wieżowców.
Jeśli chodzi o samych Chińczyków to oczywiście są mili i bardzo pomocni. Zdarzyło się, że ludzie pomagali mi znaleźć adres lub kupić bilet na stacji, odprowadzali mnie tam gdzie chciałem i poświęcali na to swój cenny czas. Starają się także mówić po angielsku choć im to nie wychodzi i znajomość angielskiego jest bardzo ograniczona. Uważam jednak, że biorąc pod uwagę nie pojedyncze osoby ale naród chiński ogólnie są oni bardzo prości i chamscy; źle wychowani. Wspomniałem już o tym, że bardzo plują na ulicy i głośno zbierają ślinę, bez względu na to czy są w parku, w banku, czy w pociągu. Także mlaskają przy jedzeniu i jędzą z otwartymi ustami. Często nie zwracają uwagi, co do nich mówię. Nawet jeśli jest to w ich interesie słuchają tylko tyle ile im się chce a potem zachowują się jakby mnie tam nie było. Na przykład w banku zadaje to samo pytanie dwa razy i gdy nie pada żadna odpowiedź, lub nawet jakakolwiek oznaka, że mnie słuchają, muszę się wydrzeć, aby zwrócili na mnie uwagę. Myślę, że może to pochodzić z nieznajomości angielskiego, jednak i tak jest to chamskie. Dziwne jest to, że będąc tu nauczyłem się kilku chińskich słów jednak oni po angielsku nie mówią. Chińczycy często też wykłócają swoje racje i większość niestety pali papierosy. Nie potrafią stać w kolejkach i wskazują wszystko palcami. Jest to naród, który pomimo swojej starej kultury, jest także bardzo podatny na propagandę lub po prostu się boi. Zaprzestałem już rozmowy na temat Mao Zedonga gdyż w ich oczach był on wielkim ojcem narodu i na tym koniec. Gdy pytam o 60 milionów ofiar Mao czy o głód itd., mówią, że Mao popełnił parę błędów ale nigdy nie powiedzą wprost, że był wstrętnym tyranem. Także partia komunistyczna jest dla nich bardzo dobra, pomimo masakry studentów na Placu Tiananmen. Rozmawiałem także z nauczycielką angielskiego z Anglii, która uczy w Chinach. Powiedziała, że w kontrakcie ma napisane, że pewnych tematów z młodzieżą nie może poruszać bo będzie od razu zwolniona. Oto jeden z najlepszych przykładów: Nauczycielka z Anglii zapytała grupę 16 letnich Chińczyków: „czy uważacie, że to dobrze, że prasa w Chinach jest ocenzurowana?”. Odpowiedź była co najmniej szokująca: „Tak, uważamy, że prasa musi być ocenzurowana. W przeciwnym razie niedobrzy ludzie mogliby zniszczyć lub zagrozić naszemu wspaniałemu komunistycznemu rządowi”. Po tym zrozumiałem, że rozmowa z Chińczykami na pewne tematy jest jak walka z wiatrakami, gdyż mają wyprane mózgi lub nie są w stanie przyjąć prawdy gdyż się boją. Dla porównania w Myanmar gdzie jest dyktatura (nawet dzieci są niewolnikami) i gdzie byłem prawie 2 lata temu, ludzie bardzo ostrożnie ze mną rozmawiali, mówiąc mi prawdę. (Więcej w reportażu o Myanmar). Jednak w Chinach cały naród milczy jak zaklęty lub nie chce zrozumieć co do nich mówię.
Chińscy mężczyźni są bardzo „eleganccy”. Zawsze noszą spodnie w kant, do tego koszule, wszyscy noszą czarne pantofle a do tego często białe skarpety. Mają przerośnięte paznokcie, palą papierosy i czasem nawet dżinsy mają w kant. Niestety pomimo ich eleganckiego stylu bardzo rzadko można od nich poczuć perfumy. Najczęściej są niedomyci lub po prostu śmierdzą. Zauważyłem, że śmierdzi im także z ust i większość oczywiście pluje. Zauważyłem też, że za każdym razem gdy wyjmuję pieniądze, setki par oczu są automatycznie zwrócone w moją stronę. Powiedziałbym, że Chińczycy jako naród, są bardzo bezmyślni. Nagminnie mi się zdarza, że jeśli zamawiam w hotelu herbatę nie dostaję cukru. Jeśli dostanę cukier bo o niego poproszę to nie dostaję łyżeczki. Jeśli zamawiam tosty z dżemem to nie dostaję noża ani serwetki. Muszę się zawsze upewnić, że dokładnie, głośno i wyraźnie wymienię wszystkie potrzebne mi rzeczy, które wszędzie w Europie są normalnością. Często także nie podają mi pieniędzy w sklepach tylko rzucają w moją stronę.
Myślę, że aby podróżować po Chinach na własną rękę, trzeba się uzbroić w ogromne pokłady cierpliwości i dobrego humoru, gdyż pomimo piękna tego kraju, wiele rzeczy razi. Byłem w prawie wszystkich krajach tej części Azji i muszę powiedzieć, że rzeczy mają się lepiej na przykład w okolicznym Laosie czy Wietnamie, które także są państwami komunistycznymi. W Chinach przynajmniej nikt nie prosi mnie o powrót do hotelu celując do mnie z karabinu, jak to było w Laosie. No cóż, każdy kraj ma swoje złe i dobre strony.
Kolejną rzeczą, która mi się w Chinach nie podoba to ogromna biurokracja. Za każdym razem gdy melduję się w hotelu, zawsze mój paszport oraz moja wiza są dokładnie skanowane, nawet jeśli jest to najgorsze miejsce. Czeki podróżne można zrealizować tylko w jednym banku a czasami tylko w jednym oddziale na całe miasto. Za każdym razem trzeba wypełniać stosy papierków. Nawet gdy chcę na mieście skorzystać z internetu mój paszport oraz moja wiza są skanowane. Gdy zapytałem dlaczego, powiedzieli że takie jest prawo wobec obcokrajowców i, że to dla mojej ochrony. Wydaje mi się, że rząd w każdym białym człowieku widzi szpiega.
Dobrą rzeczą tutaj jest to, ze Chiny są bardzo otwarte na wykształconych Europejczyków. Będąc jeszcze w Pekinie miałem rozmowę o pracę jako nauczyciel angielskiego. Zostałem sprawdzony przez Anglika, który tam pracuje. Zaoferowali mi pensję, która była trochę gorsza niż w Anglii, ale pozwalająca mi bardzo wygodnie żyć w Chinach. Miałbym także załatwione i opłacone mieszkanie oraz specjalny rodzaj wizy. Mam jeszcze trochę czasu do zastanowienia.
Uważam, ze rzeczą, która jeży włos na głowie w Chinach, to stan tutejszych toalet i ci o słabych nerwach niech lepiej nie czytają. Są to tylko dziury w podłodze i najczęściej są w opłakanym stanie. Najgorsze są jednak toalety dworcowe. Bardzo często drzwi dzielące kabiny są wyłamane i wtedy można oglądać tuzin srających Chińczyków, jedno koło drugiego. Dziwne jest też to, że z takiego obrotu sytuacji nikt sobie nic nie robi gdyż nie poczułem aby ktoś się wstydził. Po prostu zdejmują majtki aby sobie ulżyć. Kiedyś przez pomyłkę otworzyłem taką kabinę i zobaczyłem jak jeden Chińczyk udawał, że mnie tam nie ma i kucając srał gdy ja na niego patrzyłem. Kobiety są takie same. To nie to co luksusowe wręcz toalety w Korei Płd., gdzie można popuścić wodze fantazji wraz ze stolcem.
Kolejną rzeczą jest wszystkim znana wspaniała chińska kuchnia lecz nie tak wspaniała jak się wydaje tym, którzy tu nigdy nie byli.
Kuchnia chińska to przede wszystkim wielka różnorodność. Ja i moja Monika zawsze zamawiamy coś innego a potem się dzielimy aby wszystkiego spróbować. Jest to jedzenie, które bardzo dobrze smakuje ale niestety ma wiele złych stron. W Chinach jedzenia jest mnóstwo, je się tu wszystko i nic się nie marnuje. Często potrzeba czasu aby wytropić dziadostwo. Na przykład pięknie podany kurczak może się okazać tylko skórą z minimalną ilością mięsa a pod tym są zazwyczaj skrzydła i szyjka gdzie mięsa nie ma prawie w ogóle. Podaje się zawsze jedno danie na wielu talerzach, osobno rosół (czasem bez smaku), osobno przyprawy, surówka i cała reszta. Wygląda to jak wielkie danie składające się z wielu przystawek, jednak okazuje się, że tak na prawdę nie ma co jeść. Nawet jeśli wszystko wygląda bardzo dobrze i widać, że jest to porządne danie, jedzenie jest nadal ryzykiem. Ja już się zatrułem i rozchorowałem dwa razy a Monika jeden raz. Wydaje mi się, że kuchnia chińska w Europie jest bez porównania czystsza. Ponadto Chińczycy nie rozróżniają podziału na śniadanie, obiad i kolację. Oni smażą swoją wieprzowinę oraz ostre, tłuste, zawiesiste sosy o każdej porze dnia i nocy. Mój delikatny żołądek nie może tego znieść.
Oprócz wszystkich pięknych rzeczy, które ten ogromny kraj ma do zaoferowania jest to też wielki kraj dziadostwa, fałszu i tandety. Jest tak z butami, które się za chwilę rozklejają lub od których bolą nogi, lub z koszulkami, które się prują i z jogurtami truskawkowymi bez smaku truskawek itd.
Bardzo dobre są tu długodystansowe pociągi i autobusy sypialne. Można w ten sposób bardzo tanio i dobrze przejechać cały kraj. Złą rzeczą w pociągach jest tylko to, że te „cudowne” toalety są zamykane na wszystkich postojach (tak samo jak w Mongolii). Jeżeli ktoś miałby rozwolnienie po tutejszym jedzonku, trzeba czekać aż pociąg ruszy lub po prostu robić w majtki.
Pomimo wielu negatywnych rzeczy w Chinach, nadal jest to kraj wart obejrzenia, gdzie ludzie są najczęściej bardzo mili na swój sposób. Jak wspomniałem wyżej trzeba cierpliwości i wyrozumiałości. To się tyczy nie tylko podróży do Chin ale wszystkich krajów rozwijających się lub o innej kulturze. Trzeba przyzwyczaić się, że tu rzeczy nie są takie jak w domu i, że często zawodzą w działaniu. Choć ludzie starają się, nie można od nich oczekiwać za dużo (mam tu na myśli na przykład zmianę przyzwyczajeń lub poprawę komunikacji międzyludzkich). Reasumując, pomimo wszystkich złych rzeczy żyje mi się tu bardzo dobrze i cieszę się, że tu jestem. Moje obserwacje nadal trwają.
Prowincja Zhejiang
Hangzhou
Po opuszczeniu Szanghaju pojechaliśmy do oddalonego tylko o 2 godziny Hangzhou. Oczywiście było to następne duże miasto jak wszystkie tutaj. Z tą tylko różnicą, że leżało nad wielkim jeziorem, dlatego można było nad nim trochę odpocząć.
Po wyjściu ze stacji lokalni przewoźnicy zaoferowali nam transport do hostelu za małą fortunę. Na szczęście byliśmy sprytni i wzięliśmy autobus a potem tanią miejską taksówkę. Dojechaliśmy do ładnego hostelu nad Jeziorem Zachodnim (Xi Hu). Niestety skończyła mi się gotówka i to właśnie tutaj dowiedziałem się, że czeki można zrealizować tylko w jednym oddziale banku na całe duże miasto. Hangzhouspecjalnie mnie nie zachwyciło gdyż było to kolejne duże miasto lecz część nad jeziorem była urocza. Cały ten teren, w XVIII wieku był posiadłością jednego z cesarzy a dziś przyciąga turystów swoim urokiem i ciszą. Zwłaszcza jadąc z Szanghaju, Hangzhou jest oazą spokoju i piękna naturalnego; pod warunkiem oczywiście, że nie trzeba wyjeżdżać na miasto i iść do banku cuchnącego biurokracją.
Cały jeden dzień spędziliśmy spacerując dookoła jeziora. Przeszliśmy po nasypie na wyspę, widzieliśmy kilka świątyń i poszliśmy do ogrodu botanicznego. Dużą atrakcją jest tu także basen z karpiami koi oraz małe, zaciszne miejsca, które w blasku księżyca wprawiają w bardzo romantyczny nastrój. Jest tu także wiele restauracji oraz architektury w starym, chińskim stylu. Będąc w Hangzhou nie zagłębialiśmy się zbytnio w zabytki i muzea. Cieszyliśmy się tylko czasem spędzonym nam jeziorem. Był to miły przystanek w drodze na południe Chin.
Prowincja Fujian
Xiamen
Po dwóch dniach pobytu w Hangzhou ruszyliśmy w dalsza drogę. Tym razem pojechaliśmy do oddalonego o 26 godzin jazdy Xiamen w prowincji Fujian. Jest to ładne, portowe miasto w płd-wsch części kraju, które jest jednym z największych portów Chin. Xiamen rożni się trochę od miast, które odwiedziłem do tej pory. Panuje tu klimat subtropikalny, wszędzie rosną palmy oraz są plantacje bananów. W Xiamen można także podziwiać kolonialną architekturą gdyż także i to miejsce ma bogatą historię. Na zmianę była to kolonia portugalska, brytyjska, francuska i holenderska co sprawiło, że Xiamen zostało jednym z większych portów Chin. Każdy z kolonizatorów budował to miasto według własnego stylu, co widać spacerując po nim. Potem na kilka lat opanowali je Japończycy i nadal Xiamen pełniło rolę ważnego portu. Xiamen to także miasto sławne ze względu na owoce morza. Widziałem tu nawet rekiny i mureny oraz najbardziej egzotyczne gatunki małż. Tak jak wszędzie w Chinach, jest tu mnóstwo sklepów, bazarów i kolorowo oświetlonych wieżowców gdzie na głównych ulicach ludzie handlowali i tonęli we własnym towarze. Był to przyjemny wieczór. Kupiłem nową walizkę i adidasy za parę juanów, które jak się potem okazało starczyły tylko na kilka tygodni. Zobaczyliśmy kilka kolonialnych budynków, cieszyliśmy się widokiem targujących się Chińczyków i smakiem tutejszych potraw. Niestety rozchorowaliśmy się i oczywiście było to zatrucie pokarmowe co udowadnia, że w Chinach ciągle trzeba uważać na jedzenie. Dobrze, że hostel był ładny i miał ogród dlatego czas ten nie był zupełnie zmarnowany. Do Xiamen planowałem przyjechać od początku, gdyż jest to najbliższa baza wypadowa na Tajwan. Zawsze chciałem tam pojechać, chociażby ze względu na spory chińczyków czy jest to część Chin czy nie (Według mnie nie jest, ale o tym potem).
Gdy już z grubsza zobaczyliśmy to ruchliwe i pełne ludzi miasto, pojechaliśmy na główną atrakcję Xiamen czyli na wyspę Gulang Yu. Transport tam trwa tylko pięć minut a bilet w jedną stronę to tylko dwa juany. Wyspa była piękna, bardzo dużo było palm, łódek i rybaków a na górach zbudowane były hotele i restauracje co wspaniale było wkomponowane w jedną całość. Wąskie uliczki bogate w kolonialną architekturę prowadziły coraz wyżej a po obu stronach ulicy były sklepy i restauracje z owocami morza. Wyspa Gulang Yu to stara część miasta gdzie spędziliśmy cały dzień. Na stosunkowo małym terenie mogliśmy przejść np. ze strony portugalskiej do holenderskiej. Mogliśmy posiedzieć na skałach na brzegu i w cieniu palm a potem wybrać rybę, którą na moje życzenie wrzucali na patelnię. Cała wyspa słynie właśnie z tych restauracji gdzie połów jest wystawiany w miskach na zewnątrz. Jest to bogactwo wszelkich ryb i skorupiaków i można zamawiać wedle życzenia choć nie jest zbyt tanio. Ja kupiłem sobie suszone ryby oraz suszone szaszłyki z kałamarnic choć wybór jest nieskończony. Cały dzień spacerowaliśmy po parkach i „południowo europejskich ulicach z chińskim charakterem” i spędzaliśmy czas nad morzem. Na koniec usiedliśmy w ładnej restauracji, na tarasie z widokiem na oświetlone miasto nocą. Wybrałem małże a potem już tylko jedliśmy a ja myślałem o tym jak było przyjemnie i o tym czy znowu nie będziemy chorzy następnego dnia.
Nazajutrz udaliśmy się autobusem do Hong Kongu, który odwiedzę już po raz drugi.
Na koniec tego reportażu chciałbym jeszcze wyjaśnić dlaczego nie pojechaliśmy do planowanego Tajwanu, który leży tak blisko od Xiamen. Tajwan jest krajem nie należącym do Chin, choć Chiny nie uznały jego niepodległości. Podróż na Tajwan jest bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać. Planowałem tam popłynąć promem z Xiamen (w Chinach), lecz jak na ironię okazało się, że na Tajwan można się dostać z każdej części świata oprócz głównej części Chin, dlatego że strona chińska ma złe stosunki z tym krajem, stara się go przejąć i utrudnić podróżowanie tam. Jedyne loty na Tajwan przez Chiny, są z Hong Kongu lub z Makao. Loty te są jednak bardzo drogie, gdyż strona chińska chce jak najbardziej utrudnić dotarcie tam, kontrolując ceny biletów. Jeśli ktoś chce się tam dostać np. z Pekinu, to musi lecieć tylko przez HK lub przez Makao, jako specjalnego regionu administracyjnego Chin. Gdyby stosunki między Chinami a Tajwanem były normalne, mógłbym się dostać bardzo tanim i szybkim promem z Xiamen. Pomyślałem więc, że podczas mojej następnej wielkiej wyprawy popłynę na Tajwan promem z Japonii, co będzie o wiele tańsze i równie szybkie.
Podróż do Hong Kongu
Oto historia mojej podroży: Wzięliśmy autobus z wcześniej opisywanego Xiamen. Autobus był wygodny a w cenę biletu był wliczony obiad składający się z owoców morza. Podczas jazdy spotkałem bardzo interesującego Amerykanina, który mieszka w Chinach od 11 lat i nawet mówił po chińsku. Powiedział mi wiele interesujących rzeczy o tym kraju, co wzbogaciło moją wiedzę, (co do opisu Chin z poprzedniego reportażu). Powiedział, że to prawda, że Chińczycy mają wyprane mózgi gdyż zostali ubezwłasnowolnieni przez swój rząd. Porównując swoje życie z przed np.10 lat, przeciętny Chińczyk jest szczęśliwy, gdyż ma prace, zarabia nędzne grosze, które starczają mu jakoś na życie czyli 50 do 150usd, (choć są tacy, którzy nie zarabiają w ogóle), ma co zjeść i gdzie się przespać, choć jest też bogata elita. Dlatego w ich mniemaniu rząd wykonuje wspaniałą robotę i co rząd mówi, musi być prawdą. Nikt tego nie kwestionuje a ci, którzy tak robią mają kłopoty. Mówię tu o łamaniu praw człowieka, torturach, obozach koncentracyjnych, rzezi studentów na placu Tiananmen itd. Wszystkim jest po prostu lepiej nie myśleć o tym i nie rozmawiać na pewne tematy. Jako obcokrajowiec, mój znajomy Amerykanin mógł sobie założyć amerykańską telewizję kablowa, lecz musiał złożyć podpis na policji, że nigdy nie da żadnemu Chińczykowi jej oglądać. Jeśli takie programy jak BBC lub CNN byłyby dostępne w Chinach, uważam ze mogłaby być tutaj nawet wojna domowa. Strony internetowe BBC i CNN nie działają w Chinach (sprawdziłem), lecz w Hong Kongu nie ma z tym problemu. W HK widziałem nawet plakat z głowami rządu chińskiego oraz z ofiarami tortur poniżej i wielki napis, „kto tu jest mordercą?”. W Korei Południowej było wiele miejsc tego typu, gdzie było można zobaczyć zdjęcia ofiar z chińskiego obozu koncentracyjnego. Mój znajomy powiedział także, że gdybym chciał tu przyjechać i uczyć na jednym z uniwersytetów, żeby było mi łatwiej szukać, może mi napisać zaproszenie co da mi roczną wizę biznesową. Powiedział także, że jeśli Chińczyk chciałby opuścić kraj, musiałby zapłacić ogromny depozyt rządowi, (na jaki go nie stać) jako gwarancję swojego powrotu. Amerykanin powiedział także, że Chiny z punktu widzenia turysty są przepięknym krajem, wartym zobaczenia i zrozumienia, ale tak długo jak się nie zagłębiamy w sprawy polityczne. Problem w tym, że każdy podróżnik się tym interesuje, co psuje otaczające nas piękno, mimo że nas to nawet nie dotyczy. Nie zagłębiając się w to, moglibyśmy nawet nie zauważyć, że coś takiego ma miejsce i że jest to kraj komunistyczny gdyż ludzie się śmieją, jedzą w knajpach, są mili i życzliwi. Poza tym rzadko kto mówi po angielsku a ci, którzy mówią, wybrali milczenie. Odpowiedziałem mu, że z mojego doświadczenia Chiny są pięknym, wartym poznania krajem, bogatym w kulturę i tradycje i tylko moja wiedza na temat chińskiego rządu odejmuje piękna temu krajowi.
Prowincja Guangdong
W drodze z Makao
W reportażu tym opisuję moją podróż po wyjeździe z Hong Kongu i Makao przez prowincję Guangdong. Zaliczam do niego przejazd przez miasto Guangzhou w drodze do Guilin w prowincji Guangxi.
Po wkroczeniu na teren Chin z Makao, poczułem że w tym momencie zaczyna się moja kontynuacja wielkiej przygody po tym wielkim kraju. Rozejrzałem się dookoła i zrozumiałem jak duża jest różnica między HK i Makao a prawdziwymi Chinami. Ostatnie dwa miejsca były piękne ale Chiny są właśnie tym miejscem, w którym mogę odnaleźć istotę moich podróży. Jak zwykle było gwarno i był tłok, każdy się przepychał a gdy pytałem o wskazanie drogi odpowiadali po chińsku. Pomyślałem, że to jest właśnie to czego potrzebuję gdyż ostatnio byłem chyba zbyt dobrze poinformowany.
Przedarłem się więc przez dworcowy tłum i wziąłem autobus do Guangzhou oddalonego od granicy z Makao o trzy godziny lecz to był tylko mój przystanek w drodze do nowego celu. Krajobrazy na południu Chin były tropikalne. Zwłaszcza gdy opuszczałem Makao, przez długo rozciągało się turkusowe wybrzeże oraz palmy. Po dojechaniu na miejsce znowu zastałem wielkie miasto z wieżowcami i z tłumem ludzi. Mieli tam bardzo dobre i nowe metro gdzie kilka osób mówiło po angielsku, wszystko było bardzo dobrze zorganizowane a miasto było ładne i czyste. Po bliższym przyjrzeniu się widziałem też brud i biedę ale tak jest wszędzie. Pomyślałem wtedy, że Chiny to kraj paradoksu gdyż z jednej strony są wielkie, bogate budynki i ulice a z drugiej strony bieda lub nawet nędza. Myślę, że rząd inwestuje tutaj bardzo dużo pieniędzy w rozwój kraju tak aby wyglądał nie tylko na wielki ale i potężny gospodarczo lecz nic lub bardzo mało inwestuje w ludzi. Podobało mi się tu ale widziałem już dość wielkich chińskich miast. Moim następnym celem było więc miasteczko Guilin, oddalone od Guangzhou o 10 godzin jazdy autobusem na północ oraz okoliczne Yangshuo. Obydwa te miasteczka były zawsze opisywane jako ciche i otoczone specyficznymi górami, które przecina rzeka Li. Koniecznie chciałem tam pojechać gdyż wiedziałem, że tam będę miał szansę zobaczyć prawdziwą chińską wieś oraz przyrodę charakterystyczną dla tego regionu.
Prowincja Guangxi
Guilin
Po 10 godzinach nocnej jazdy autobusem lecz śpiąc na podłodze, dojechaliśmy do Guilin. Mieliśmy tam bardzo ładny, miły pokoik (jak zawsze w Chinach) gdzie po odespaniu kilku godzin, wzięciu prysznica, zrobieniu prania i zjedzenia czegoś ciepłego, nareszcie z wolna zaczęliśmy przypominać samych siebie.
Samo Guilin było rzeczywiście pięknie położone, otoczone górami i pełne małych ulic gdzie miejscowi sprzedawali jedzenie własnego wyrobu. Czułem, że tutaj-w prowincji Guangxi, zobaczę coś nowego i dobrego abym mógł polubić ten kraj jeszcze bardziej. Gulin jest bardzo popularne wśród zagranicznych i chińskich turystów z powodu otaczającego to miasto piękna naturalnego. Jest to jedno z najzieleńszych części Chin, otoczonych górami i w pobliżu rzeki Li, co sprawia że miejscowi stają się trochę chciwi. Co do gór, nie są one takie jak wyobrażamy sobie góry w Europie. Te góry wyglądają jak wysokie bryły ze stosunkowo wąską podstawą, tak że szczyt i podstawa są czasem tej samej szerokości. Gdy widzi się małe miasto na tle tak kolosalnych skał oraz pięknie wyrzeźbioną rzekę przecinającą to miasto, a w oddali bardzo wysokie dwie buddyjskie wieże, jest to uroczy widok. Przyjeżdża tu dużo turystów ale mimo wszystko i tak jest tu spokojniej i ciszej niż w innych miastach. Sprzedawane są pamiątki, jest dużo restauracji oraz atmosfera sprawiająca, że nie chce się stąd wyjechać. Okolice tego typu bardzo mnie rozleniwiają i sprawiają, że nie spełniam swoich planów podróży według zaplanowanego czasu choć tego zawsze jest za mało. Jak zwykle mieszkaliśmy w tanim lecz ładnym i czystym hostelu w centrum miasta. Była to dogodna lokalizacja do zaczęcia spaceru. Na naszej ulicy był duży bazar gdzie można było kupić warzywa z ryżem oraz dowiedzieć się o wycieczkę w jednym z biur. Niestety szybko straciłem humor i pomimo otaczającego Guilin naturalnego piękna, wiedziałem że mi się tu nie spodoba.
Bardzo często widziałem w menu mięso z psa i kota. Najbardziej mnie jednak poruszyło gdy zobaczyłem moje ukochane żółwie oraz węże zamknięte w klatkach i czekające na śmierć. Także żaby są powszechnie jedzone. Było tak przed każdą restauracją i nie mogłem się z tym pogodzić. Przemierzając miasto wiele razy widziałem przed restauracjami klatki, miski z wodą pokryte siatką a w nich gady i płazy czekające na śmierć. Właśnie ta jedna rzecz odjęła piękna temu miejscu i postanowiłem, że opuszczę to miasto śmierci gdy tylko zobaczę co chcę. Nie znaczy to oczywiście, że Chińczykom psy i koty służą tylko do jedzenia gdyż widziałem tu wielu ludzi hodujących zwierzęta dla przyjemności, tak jak jest to w Europie. Bardzo popularne tutaj są także gadające ptaki egzotyczne a koty trzymane do towarzystwa są trzymane na sznurku. W przeciwnym razie ktoś mógłby go złapać i zjeść. (tak samo jest w Wietnamie gdzie byłem dwa lata temu). Oprócz uwarunkowań kulturowych myślę, że jest to kolejny przykład na biedę w Chinach i zasadę, że tu je się wszystko i nic się nie marnuje.
Wracając do samego Guilin, myślę że najefektowniejszy był Piękny Wierzchołek (Duxiu Ping) czyli skała wyrastająca z rzeki na wysokość 152 metrów. Podejście było dość strome lecz widoki z góry efektowne. Na samym szczycie znajdował się pałac Wang Cheng zbudowany za czasów dynastii Ming. Poza tym w Guilin jest kilka innych szczytów oraz jaskiń z obliczami Buddy lecz ominęliśmy je gdyż Monika nie czuła się zbyt dobrze (czytaj: lenistwo przed wspinaczką) a potem było już za późno gdyż musieliśmy ruszać na przód. Odwiedziliśmy natomiast dwa urocze jeziora w centrum miasta czyli Rong Hu i Shan Hu. Na jeziorze Rong Hu znajdują się dwie pagody: Pagoda Słońca i Pagoda Księżyca. Ta pierwsza jest najwyższą tego rodzaju pagodą na świecie gdyż ma dziewięć pięter, natomiast druga ma siedem. Całe jezioro jest otoczone ogrodami a pagody są ładnie oświetlone nocą. Obydwa jeziora połączone są ciekawie zbudowanym mostem a po środku jest wyspa. Ta oaza spokoju po środku miasta Guilin jest bardzo popularnym miejscem wśród turystów, fotografów robiących zdjęcia nocą na tle pagód oraz ulicznych sprzedawców. Spędziliśmy tu parę godzin po prostu spacerując i siedząc na trawie.
Porządkowi nas niestety przeganiali ale z uporem udawaliśmy idiotów i siedzieliśmy do oporu. W Chinach są wszędzie strażnicy, którzy pilnują aby po trawie nie chodzić dlatego, że tutaj trawa jest tylko od tego aby na nią patrzeć. Już wielokrotnie miałem o to kłótnie ze strażnikami choć także z ludźmi, których nie powinno to wcale obchodzić. Ja jednak bardzo lubię robić pewne ćwiczenia na trawie i dlatego zawsze robię swoje. Oni natomiast stoją nade mną i wrzeszczą lub mnie zostawiają gdy mają już dość. Jest tak za każdym razem co bardzo wyrabia moja cierpliwość. Udaję, że nie rozumiem a jeśli wiedzą że rozumiem to jestem po prostu bardzo uparty. Czasem nawet Chińczycy mają ochotę wejść na trawę gdyż każdy potrzebuje kontaktu z naturą jednak tutaj ten kontakt jest im odbierany.
Po jakimś czasie poszliśmy w stronę centrum turystycznego gdzie było dużo galerii z chińską sztuką, restauracji, straganów i nędzarzy z dziećmi na ulicy. Gdy dałem im 10 juanów jeden Chińczyk krzyczał, że dałem za mało, tacy są bezczelni. Obok było dużo handlarzy liczących na zarobek, którzy nie zostawiali mnie w spokoju. Im dłużej podróżuję po Chinach tym bardziej poznaję ludzi i zauważyłem, że Chińczycy starają się ze mną rozmawiać. Ci którzy znają trochę angielski podchodzą do mnie, przedstawiają się i zadają pytania o moje pochodzenie i podróże. Oczywiście liczą na lekcję angielskiego i zawsze zrobienia interesu. Jest to nawet miłe lecz po jakimś czasie tak męczące, że prowadzi do bólu głowy. Przypomnę, że w Chinach jest ponad miliard ludzi i nie jestem w stanie odpowiedzieć wszystkim. Z reguły prowadzimy rozmowę i jestem bardzo miły lecz raz gdy któryś z kolei Chińczyk spytał czy mówię po angielsku, odpowiedziałem „nein”-miałem już dość.
Potem poszliśmy coś zjeść i to był kolejny horror, którego nie znoszę w prowincji Guangxi. Przypomnę, że bardzo lubię węże i trzymam je w domu a w tej restauracji Chinka odcięła wężowi głowę, spuściła krew do szklanki i dała mężczyźnie przy stole. W tym momencie wyszliśmy nie płacąc za przystawki. Poszliśmy dalej gdzie węży nie podawano i gdzie po raz kolejny zjedliśmy wyborną kaczuchę po pekińsku z bogactwem warzyw z bambusem. Dla odmiany, w tej restauracji podawali też szczury ale darowałem sobie.
Tego samego wieczora poszliśmy także do tradycyjnego dla tego rejonu teatru. Spektakl trwał 70 minut i opowiadał o życiu i zwyczajach rdzennych społeczności mieszkających na tym terenie. Całość była ujęta w sposób akrobatyczno-taneczny. Było wiele pięknych strojów oraz karkołomnych scen wymagających lat ciężkiego treningu. Kobiety robiły na przykład rusztowanie z własnych ciał jednocześnie kręcąc talerzami na patykach. Całość była godna podziwu. Na koniec zapraszani byli do tańca ludzie z widowni i moja Monika też była poproszona a ludzie bili brawo. Tańczyła z Chinkami na scenie a na koniec dostała w prezencie chińską ozdobę na pamiątkę. Ja natomiast robiłem zdjęcia i cieszyłem się, że była częścią przedstawienia.
Na chwilę spotkaliśmy tu także bardzo ładną Chinkę, która spacerowała z nami przez trochę i opowiedziała nieco o swoim kraju. W tym momencie nie mogę pominąć tematu rozkosznych Chinek. Na północy widziałem bardzo mało ładnych, lecz wraz z posuwaniem sie na południe Chinki robią sie coraz ładniejsze i atrakcyjniej ubrane. Prosiłem Monikę aby pozwoliła mi się skusić na którąś ale niestety jak dotąd się nie zgadza. Muszę przyznać, że Chinki wolę nawet bardziej niż kaczuchy po pekińsku. Szkoda tylko, że tak ciężko jest się z nimi dogadać.
Następnego dnia rano wysłaliśmy jeszcze paczkę do Anglii statkiem co było najtańszą opcją. Okazało się, że w zaledwie ponad dwa miesiące podróży kupiliśmy już 20kg towaru. W Chinach jest tyle pięknych pamiątek wszelkiego rodzaju i po tak niskich cenach, że ciężko jest ich sobie odmówić. Ja i tak byłem bardzo oszczędny więc nie wiem skąd się wzięło aż 20kg. Pewnie Monika kupowała gdy nie widziałem.
Longsheng – smoczy kręgosłup pól ryżowych
Po zobaczeniu Guilin pojechaliśmy na wycieczkę w góry aby zobaczyć ludzi, którzy żyją tu przez całe swoje życie a wielu nie schodzi w ogóle na dół. Mają oni swoje rytuały oraz podobno różnice w języku. W prowincji Guangxi jest ponad 40 mniejszości chińskich oraz 90 gatunków herbaty z tego właśnie regionu. Pojechaliśmy tam na samą górę małym busem a potem wspięliśmy się na sam szczyt. Okazało się, że tubylcy żyjący w górach byli bardzo dobrze przygotowani na przyjęcie turystów. Były tam hotele oraz restauracje z tradycyjną kuchnią chińską. Było też oczywiście wiele obwoźnych sprzedawców, którzy bardzo starali się coś sprzedać. Mnie najbardziej interesował widok z góry i samo dostanie się na nią oraz ludzie tam żyjący. Właściwie pojechałem tam po to aby zobaczyć ludzi gdyż wielu z nich było niepowtarzalnych. Byli to rolnicy orzący pługiem pole na górze, kobiety obierające kury z piór, ludzie noszący wodę w kubłach zawieszonych na bambusie itd. Wydają się to normalne, proste czynności, bo takimi były ale sposób w jaki ci ludzie wyglądali, jak byli ubrani, ich mimika twarzy oraz wszystko co ich otaczało. Była to specyficzna chińska architektura osadzona właśnie na tych górach co sprawiało niepowtarzalny widok. Dla mnie jednak najciekawsi byli wciąż sami ludzie. Nie do opisania jest tutaj widok starej Chinki, bardzo pomarszczonej przez czas, która robi kapcie aby je sprzedać turystom.
Atrakcją też były kobiety z plemienia Dong, które nie obcinają włosów od urodzenia i mają je aż do ziemi. Szczęściarzom udaje się zaobserwować jak myją i zwijają swoje długie włosy w rzece lecz nam tylko chciały sprzedać co mogły. Właściwie oprócz grupy etnicznej Dong są tu także grupy Zhuang, Yao i Miao choć dla mnie jako nie-eksperta wszystkie wyglądały podobnie. Pochodziłem tu po tarasach ryżowych, obserwowałem ludzi przy pracy i byłem w restauracji na zboczu góry. Przygodą były też mosty na linach oraz obserwacja Moniki, którą dopadły kobiety z biżuterią. Przewodnik mi powiedział, że bardzo dużo osób w Chinach nie ma żadnego zarobku. Żyją z tego co sprzedadzą turystom lub co upolują i wyhodują na roli. To była piękna i bardzo pouczająca wycieczka a turyści łączyli tych ludzi ze światem. Byłem wcześniej w wioskach w Laosie, które były bardziej zapomniane bo ta tutaj choć piękna została przeistoczona w atrakcję turystyczną. Tak czy inaczej przyroda, tarasy ryżowe, architektura i obserwacja wiejskiego życia na wyżynach jest godna polecenia.
Yangshuo
Blisko od Guilin znajduje się Yangshou czyli jeszcze piękniejsza osada lecz mniejsza i także otoczona uroczymi górami. Jest to bardzo popularne miasteczko wśród turystów z powodu spokoju i pięknej natury dookoła. Zamieszkaliśmy tam w hotelu mającym swoją nazwę od sławnego angielskiego serialu komediowego „Hotel Zacisze” i chociaż dlatego było warto tam mieszkać. W serialowym hotelu nic nie było tak jak powinno być, jednak w naszym wszystko było bardzo dobre i bardzo tanie, a ja przecież tanie uwielbiam.
Zauważyłem też, że w tym kraju nie rozróżnia się parteru. Tutaj parter to już pierwsze piętro, pierwsze piętro to drugie i tak po kolei. W hotelu Zacisze mieszkaliśmy na pierwszym piętrze czyli w Chinach na drugim.
Nazajutrz zostaliśmy w miasteczku i na jego obrzeżach gdyż piękno naturalne było zachwycające. Pomimo, że było to małe miasteczko turystyka była tam bardzo dobrze rozwinięta. Było wiele agencji turystycznych (wręcz jedna koło drugiej) a miejscowi zaczepiali nas na ulicy oferując zorganizowane przez siebie wycieczki oraz specjalne oferty i zniżki, które mieli tylko oni. Rzeczywiście tak było lecz nie wiedzieli, że ja wszystkie wycieczki organizuję sam, co kosztuje nas tyle co nic. W przeciwnym razie stracilibyśmy dużo pieniędzy. Oprócz oszczędzania jest jeszcze jedna ważna rzecz, która wynika z podróży na własną rękę. Otóż nie mam do czynienia z turystami a tylko i wyłącznie z miejscowymi ludźmi. Podróżujemy lokalnym transportem przez wsie gdzie wieśniacy wchodzą do autobusu prosto z pola i gdzie mogę obserwować ich życie takim jakie jest na prawdę, nie wyreżyserowane dla turystów. Gdy zrobiłem to tutaj, jedna pani weszła z częścią swojego inwentarza do autobusu i usiadła nieopodal. Także niektóre twarze są niepowtarzalne. Wielu ludziom robię zdjęcia, czasem nawet z zaskoczenia i przy ich niewiedzy, tak aby ująć właściwy moment oraz realizm, którego nie ma przy zdjęciach pozowanych. Najczęściej fotografuję biednych ludzi oraz dzieci przy ich codziennych zajęciach lub gdy po prostu siedzą w chwili zadumy. Nie jest to nic choć trochę podobnego do tego co mógłbym znaleźć w Europie.
Tego samego wieczora wyszliśmy też na spacer po głównej ulicy gdzie kupiłem już dawno planowane, tradycyjne chińskie obrazy, przedstawiające głównie pandy i bambusy oraz kilka innych drobiazgów. Zawsze chciałem mieć w domu tradycyjną chińską sztukę kupioną w Chinach a Yangshuo jest świetnie zaopatrzone. Ceny są niestety bardzo przesadzone ale można utargować małą fortunę. Udało mi się kupić kilka obrazów a do tego między innymi dwie pary drewniaków i koszulki. Główna ulica jest też bardzo dobrym miejscem do wieczornego spaceru gdyż zawsze gra muzyka i można spróbować lokalnych potraw. Poszliśmy tu na piękną kolację i usiedliśmy na balkonie z widokiem na główną ulicę aby po raz któryś z rzędu zjeść wyśmienitą kaczuchę po pekińsku. Myślałem, że po kolacji pójdziemy już spać ale wieczór się dopiero zaczynał. Znakomitym przykładem chińskiej tradycji był bazar nocny gdzie ludzie jedli do rana. Oprócz ryżu, ryb, soi w wielu rodzajach i makaronów ryżowych były takie potrawy jak na przykład „pijana kaczka” czyli kaczka gotowana w lokalnym winie. Był też nadziewane ślimaki, smażone wiewiórki i absolutny hit wieczoru czyli wędzony szczur na patyku. Chińczycy mlaskali bardzo głośno na tle pięknych gór i smażyli swoje delicje. Miejsce to zdecydowanie polecam.
Zabrałem też Monikę do sklepu całodobowego (wiele tu takich) gdzie młoda Chinka poczęstowała nas chińską herbatą na specjalnym do tego wyżłobionym stole. Był to stół wyciosany z jednego kawałka drzewa wliczając w to parę półek i Buddę. Jak dotąd każde doświadczenie w Yangshou było wspaniałe. Późną nocą wróciliśmy do hotelu Zacisze.
Następnego dnia poszliśmy do miejskiego parku, do którego musiałem wepchnąć się na siłę z powodu wyłudzenia ode mnie większych pieniędzy za bilet i tam także było miło. Szczególnie podobał mi się tu spokój i koncentracja starszych ludzi grających w szachy, lecz biorąc pod uwagę piękne otoczenie Yangshuo sam park nie był olśniewający. Pyszne byłe za to śniadanko. Tym razem podano nam pierożki gotowane na parze, które były specjalnością prowincji Guangxi.
Po spędzeniu paru dni w miasteczku i jego najbliższej okolicy chciałem wyruszyć na wycieczkę aby poznać tę okolicę lepiej.
Wzgórze Księżyca i okolice
Następnego dnia chciałem jeszcze coś zobaczyć i pomyślałem, że pojedziemy na dobrze tu znane Wzgórze Księżyca, którego szczyt kończy się czymś w rodzaju wielkiego pierścienia. Ma on tylko 380m wysokości lecz czułem, że wspinaczka pod tak szczególne miejsce będzie czymś wyjątkowym. Znowu pojechaliśmy lokalnym transportem, co było swoistą przygodą. Najpierw zabrałem Monikę do najmniejszej, najmniej atrakcyjnej dziury jaka tylko była najbliżej od Yangshuo. Usiedliśmy w najgorszej knajpie i chcieliśmy poczuć jak to jest tam po prostu być. Staraliśmy się porozmawiać z ludźmi i oni z nami też lecz bez sukcesów. Zrobiliśmy kilka zdjęć a następnie poszliśmy w kierunku naszego szczytu. Po drodze spotkaliśmy jednego wieśniaka, który poprowadził nas do rzeki gdzie znajdowały się tratwy lecz niestety zbyt drogie aby podzielić koszty na dwie osoby. Ciekawostką jest tu to, że gdziekolwiek nie byliśmy nad rzeką, widzieliśmy małe bambusowe tratwy rybackie oraz przywiązane do nich za jedną nogę kormorany. Jest to sposób w jaki rybacy łapią ryby w tych stronach. Zarzucają sieci a kormorany naganiają zdobycz i nie połykają ryb gdyż mają wąskie pierścienie na szyjach. Dobrze, że przynajmniej one nie kończą na półmiskach, a co więcej wiele z nich jest traktowanych jak zwierzęta domowe.
Szliśmy przez pola ryżowe, w tle mając charakterystyczne góry, bananowce i stawy pokryte egzotyczną roślinnością. Po dłuższym marszu dotarliśmy na szczyt lecz tak jak przewidywałem wejście było oczywiście płatne. My jednak przedostaliśmy się przez bramę za darmo gdyż po prostu nie uważaliśmy aby płacenie było stosowne w tym wypadku. Zauważyłem, że w Chinach tak jak w kilku innych krajach w których byłem, turyści muszą płacić za wstęp do niektórych miejsc a Chińczycy nie płacą nic. Oczywiście nie zgadzam się z tym dlatego wchodzę bez płacenia, a jeśli zastawiają mi drogę to ich przepycham a potem i tak wchodzę lub płacę w ostateczności. Niektórzy mogliby to odebrać jako chamstwo lecz ja tylko bronię równości oraz praw klienta, które są jednymi z zasad demokracji, nawet jeśli Chiny demokratyczne nie są.
Sama góra była bardzo porośnięta bambusami i co jakiś czas zatrzymywali nas lokalni wieśniacy oferujący wodę i pocztówki. Nie był to ciężki marsz ale i tak mieliśmy niezły trening przed Himalajami. Szliśmy cały czas po schodach i co jakiś czas odpoczywaliśmy przy bambusach odpowiadając „nie” licznym sprzedawcom. Po około godzinie dotarliśmy na szczyt kompletnie spoceni gdyż było nie tylko gorąco ale i bardzo wilgotno. Stąd zobaczyliśmy piękny widok na górską okolicę, oraz długo oczekiwane wyrzeźbienie w górze w kształcie pierścienia. Było warto tu przyjechać i wspiąć się na sam szczyt gdyż tego rodzaju ukształtowanie było wyjątkowe. W drodze powrotnej towarzyszyły nam dwie stare Chinki zbierające chrust z którymi było bardzo wesoło, i które sprzedały nam wodę. Wspomnę, że w drodze na Wzgórze Księżyca znajduje się parę interesujących jaskiń lecz tego dnia nie byliśmy przygotowani. Mieliśmy wtedy inny priorytet.
Reasumując był to bardzo miły ale ciężki dzień, który dał nam możliwość zobaczenia prawdziwej, chińskiej wsi. Wspinaczkę gorąco polecam.
Rejs po rzece Li
Zorganizowałem nam także wycieczkę łodzią po rzece Li. Nie było to problemem gdyż w Yangshuo wycieczkę tą chce załatwić co drugi mieszkaniec miasta. Po dostaniu wytycznych wsiedliśmy do lokalnego autobusu i pojechaliśmy starym autobusem poprzez pola ryżowe. Było to wspaniała okazja aby po raz kolejny zobaczyć chińskie życie na wsi i ludzi wchodzących do autobusu z kaczkami. Rejs po rzece Li to jedna z obowiązkowych atrakcji tego regionu gdyż pozwala nie tylko pływać po rzece ale także oglądać piękne góry oraz otaczającą przyrodę. Mógłbym powiedzieć, że po zobaczeniu fiordów w Norwegii te góry nie były już czymś wyjątkowym lecz myliłbym się. Góry w prowincji Guangxi i norweskie fiordy to dwie różne historie. Z łodzi mogłem tu oglądać pracujących ludzi oraz kąpiące i przeprawiające się bawoły na drugi brzeg rzeki. Był to bardzo miły i niespotykany dodatek do rejsu a także ten widok i te doświadczenia, których zawsze szukam w swoich wyprawach. Połączenie pięknych gór i rzek z ludźmi robiącymi swe pranie na brzegu oraz łowiącymi ryby z tratw bambusowych było piękne. Widziałem także bawoły kąpiące się przed nimi a wszystko w chińskim krajobrazie. To było doświadczenie, którego potrzebowaliśmy będąc w tej prowincji.
Przypomniała mi się tu moja piękna Tajlandia, Wietnam i Laos gdzie ludzie wyglądali podobnie i wykonywali te same prace przy brzegu, mając swoje drewniane chatki nieopodal. Przypomina mi się tutaj także Myanmar (Birma) gdzie przemierzając ten piękny ale też bardzo biedny kraj, jechałem przez pola ryżowe po drodze pełnej dołów. Słuchając lokalnych przebojów, widziałem jak takie same bawoły kąpały się w wielkich dziurach zaraz koło drogi. Będąc na łódce na rzece Li przepływały inne łódki i ludzie zawsze nam machali. Była to piękna, sielska atmosfera jednej z najpiękniejszych części Chin. Po wyjściu z łodzi mieliśmy jednak do czynienia z biedą. Ze starszymi ludźmi zostawionymi samym sobie i ze skromnymi domkami gdzie cieszyły małe rzeczy. Jedną z nich było na przykład gdy weszliśmy do jednego z domków aby spędzić czas z małym dzieckiem. Rodzice byli szczęśliwi, że poświęciliśmy im trochę czasu a dla nas to także była przyjemność. Zrobiłem kilka bardzo realistycznych zdjęć wróciliśmy i do Yangshuo, gdzie po pysznych pierożkach gotowanych na parze poszliśmy pać.
Droga do Chengdu
Bardzo często bywa, że nie tylko konkretne miejsca są dla mnie wielką przygodą ale także dostanie się do nich.
Tym razem wyruszyliśmy sypialnym autobusem do Chengdu w prowincji Syczuan. Przed nami było 26 godzin jazdy ale takie odległości w Chinach to normalna rzecz. W czasie jazdy mogliśmy oglądać filmy w wersji chińskiej lecz niestety kierowca rozpraszał naszą uwagę bardzo głośnym zbieraniem śliny i pluciem za okno co w Chinach jest nagminne. Opracowałem też nowy sposób w jaki zamawiać jedzenie i dostawać to czego chcę. Po prostu wchodzę od razu do kuchni i wskazuję palcem co chcę i ile a następnie daję znak aby mi napisali za ile. To jest najlepsza i najmniej rozczarowująca metoda jaką dotąd stosowałem. Chciałbym zamawiać normalnie ale tego dnia mój chiński nie był zbyt dobry.
Jeśli mówię już o jedzeniu to wspomnę o dalszej części horroru, który opisywałem w jednym z poprzednich reportaży czyli o toaletach. Podczas jazdy do Chengdu zobaczyłem toaletę w którą nie mogłem wprost uwierzyć. Było to wielkie, wspólne koryto oddzielone przegrodami bez drzwi gdzie każdy mógł się załatwiać przy świadkach. Co jakiś czas osoba uprawniona wylewała kubeł wody na początku koryta tak, że człowiek kucający w jednej z przegród, mógł pod sobą zobaczyć płynącą rzekę gówna sąsiadów z wielu posiedzeń. Myślę, że jest to jeden z lepszych chińskich wynalazków!!!
Prowincja Syczuan
Chengdu
Po dojechaniu na miejsce pojechaliśmy do hostelu gdzie mieszkaliśmy na ogromnym 15-sto osobowym strychu. Było bardzo miło i było dużo miejsca. Wykorzystałem tu nasze kupony mieszkaniowe dzięki czemu nie płaciliśmy za czynsz przez dwa dni. Hostel ten był bardzo dobrym doświadczeniem gdyż mieścił się w starym, czteropiętrowym, chińskim domu składającym się z drewnianych bali i tarasów. Charakterystyczny był tu dach i czerwone lampiony. Był to hostel Smoka a budynek pochodził z dynastii Qing. Można tu było poczuć ducha starych Chin. Na zewnątrz znajdowała się ulica gdzie była jedynie ubita ziemia z głębokimi dołami ale ku mojemu zdziwieniu było to jedno z centrów turystycznych gdzie stoły uginały się pod ciężarem chińskich potraw. Wspomnę też, że prowincja Syczuan charakteryzuje się prawdopodobnie najostrzejszą kuchnią w całych Chinach. Wiele potraw składa się przede wszystkim z chilli dlatego radze uważać. Zamówiłem raz danie u ludzi, którzy nie mówili po angielsku i całe szczęście, że szybko podali mi wodę.
Samo Chengdu jest tylko dużym miastem, tak samo jak każde inne w Chinach. Czengdu to raczej nowoczesne miasto gdzie jest sporo nowych budynków a stare, które są ciekawsze z punktu widzenia turystyki są wyburzane. Jest to dobre miejsce na zrobienie zakupów takich jak ubrania czy elektronika, jednak bardzo złe pod względem sztuki i pamiątek. Na uwagę (tylko dlatego, że nie da się przeoczyć) zasługuje wielki pomnik Mao Zedonga z ręką skierowaną ku narodowi. Spędziliśmy w Czengdu kilka dni lecz jak się potem okazało najciekawsze jest to co znajduje się poza miastem lub na jego obrzeżach. Jedną z najbardziej szalonych rzeczy jakie tu zrobiliśmy była zwariowana jazda rykszą. Była już noc a nasz rykszarz wymijał samochody na czerwonym świetle, raz jechał po jezdni, raz po chodniku i zawsze bardzo szybko. Bawiliśmy się wspaniale a i sam rykszarz wyglądał bardzo po starochińsku.
Po dwóch dniach zmieniliśmy hostel na inny i lepszy, gdzie było bliżej do centrum i było o wiele przyjemniej. Był to hostel Sama gdzie pokoje były bardzo podstawowe lecz zaplecze turystyczne super. W ogrodzie była miła knajpa, internet, biuro podróży i nawet stół do ping ponga. Hostel ten znajdował się dla nas bardzo dogodnie gdyż był w centrum starej, chińskiej architektury gdzie było wiele ciekawych budynków i ulic. W pobliżu była też jedna z najładniejszych świątyń czyli Wenshu. Był to kompleks świątyń z czasów dynastii Tang. Wszystkie obiekty są uważane za jedne z najlepiej zachowanych w Chinach. Mam tu na myśli charakterystyczne dachy, rzeźby i kolory. Na świątynię tą poświęciliśmy parę godzin gdyż definitywnie jest godna uwagi. Uwagę tu zwróciłem także na ładnie usytuowany staw gdzie pływało mnóstwo żółwi. Na szczęście nie do jedzenia ale do patrzenia. To miłe, że Chińczycy potrafią także docenić piękno tych zwierząt poza półmiskiem. Okolice świątyni oraz cały obszar zbudowany kilka stuleci temu był znakomitą okazją ku temu aby podziwiać architekturę i rzeźby, spróbować ostrych potraw z prowincji Syczuan oraz dobić interesu z wieloma sprzedawcami. Byli między innymi sprzedawcy kwiatów, sprzedawcy żółwi, fajerwerków i latawców, ślepi przepowiadacze przyszłości i profesjonalni zdejmowacze odcisków. Kontakt z każdym z nich był dobrym doświadczeniem.
Kolejny dzień minął mi nie wiadomo kiedy. Wziąłem choć na jedną noc podwójny pokój gdyż miło jest raz na jakiś czas mieć trochę prywatności. Zacząłem też planować naszą wyprawę do długo oczekiwanego Tybetu (osobny i szczegółowy reportaż o tym kraju) oraz starałem się kupić jak najtańszy bilet lotniczy. Mój talent do interesu oraz doświadczenie w branży turystycznej pozwoliły nam na tym zaoszczędzić w sumie 200 USD, za co tutaj możemy żyć jak królowie przez parę tygodni. Potraktowałem to jako osobisty sukces. Także przez te parę dni przygotowywaliśmy się do zupełnie innej części naszej wyprawy. Musieliśmy zaopatrzyć się w pewne niezbędne rzeczy. Dużo czasu spędziłem na internecie i czytałem książki aby dowiedzieć się jak najwięcej o krajach, które wkrótce mieliśmy odwiedzić. Zrobiliśmy także kilka rzeczy dla ciała: byliśmy na basenie, saunie i jacuzzi. Wieczorem wybraliśmy się także do Parku Ludowego. Był to przyjemny spacer wśród drzew bonzai, basenów, roślinności i sklepów z pamiątkami i sztuką. Niestety ceny były bardzo wygórowane. Zrobiłem tu dobre zdjęcie koło przewodniczącego Mao w zielonym mundurku, trzymając w ręku jego propagandową książeczkę.
Wcześnie rano następnego dnia, bo już o piątej, wstaliśmy aby zdążyć na lot do naszego następnego celu podróży. Do miejsca owianego tajemnicą na „dachu świata”. Polecieliśmy do Tybetu!!!
Baza Badawcza Hodowli Pandy Wielkiej w Chengdu
Będąc w Czengdu wstaliśmy raz przed siódmą rano aby zobaczyć to po co na prawdę tu przyjechaliśmy. Naszym celem była Baza Badawcza Hodowli Pandy Wielkiej w Chengdu. Musieliśmy wstać tak rano gdyż była to pora karmienia oraz czas gdy pandy były aktywne. Pandy są nadal gatunkiem zagrożonym i jednocześnie dziedzictwem kulturowym Chin. Na całym obszarze kraju jest 11 takich centrów gdzie naukowcy starają się je rozmnożyć oraz upewnić się, że gatunek przetrwa. Nie jest to jednak proste, gdyż pandy są bardzo wyspecjalizowane pokarmowo. Z kilkuset odmian bambusa jedzą tylko 20. Ponadto w okresie godów samice nie dopuszczają każdego samca, jedynie tego na którego mają ochotę. Samica najczęściej rodzi tylko jedno młode a gdy rodzi dwa to drugie lub nawet obydwa odrzuca. Naukowcy sztucznie zapładniają pandy w takich właśnie centrach oraz produkują bardzo szybko rosnące bambusy, których dorosłe pandy jedzą nawet do 20kg dziennie. Zaraz po urodzeniu małe pandy są często odbierane matkom i wychowywane przez ludzi, gdyż ich życie jest zbyt cenne aby ryzykować ich utratę.
Samo centrum jak i pandy oczywiście były jednym z najpiękniejszych doświadczeń jakie tu miałem. Widziałem dorosłe pandy podczas karmienia oraz zabawy. Jedzą one w różnych pozycjach, także na siedząco na dwóch łapach, na drzewach, na plecach itd. Pandy są bardzo zabawne, przez cały czas przewracały się i bawiły ze sobą. Zbudowane są dla nich specjalne wybiegi z drzewami, mostami, jaskiniami i rzeką. Widać było, że są bardzo zadbane i niczego im nie brakuje. W Chinach za uratowanie pandy jest nagroda podwojenia rocznej pensji a dla tych, którzy pandę zabiją nawet kara śmierci. Zabronione jest także budowanie czegokolwiek i osiedlanie się na terenach gdzie żyją one na wolności. Będąc w tym obiekcie odwiedziłem też żłobek dla pand gdzie były karmione z butelki, czesane a także masowane. Niektóre małe pandy były w inkubatorach. Jestem pewien, że gdybym miał się urodzić w Chinach to chciałbym być pandą. O ludzi nie dba się tu w ogóle lecz pandy opływają we wszelkie luksusy. Szkoda, że zrobienie zdjęcia z pandą trzymaną na rękach kosztowało aż 50usd, choć niektórzy płacili więcej. Ja zrobiłem i tak dużo filmów i zdjęć, z bliska i z daleka. Pieniądze ze są podobno przeznaczane na ochronę i konserwację tego pięknego gatunku i myślę, że tym razem komunistyczna partia Chin okazuje trochę serca gdyż pandy są na prawdę zadbane. Na terenie tym były także pandy małe. Przypomnę, że są to zupełnie inne zwierzęta gdyż należą one do rodziny szopowatych, podczas gdy ich wielkie krewniaki do niedźwiedziowatych.
Całe centrum jest bardzo pouczające i sprawia wiele radości. Myślę, że podczas wizyty w Czengdu najpierw należy przyjechać tutaj.
Leshan i największy Budda na świecie
Będąc jeszcze w Czengdu pojechaliśmy na wycieczkę do Leshan-oddalonego o 2 godziny jazdy. Mieliśmy tu zobaczyć piękne świątynie oraz gwóźdź programu, czyli największego Buddę na świecie wyrytego w skałach. Samo miasto Leshan choć na pewno przyjemne aby spędzić tu jeden dzień nie było celem mojego przyjazdu tutaj. Zwiedziłem je z okna lokalnego autobusu, który jechał bardzo wolno i przez to mogłem zobaczyć jak wygląda. Leshan przyciąga turystów z powodu największego (71m) Buddy na świecie. Dane książkowe podają, że jego same uszy mają 7m długości a największy palec u nogi 8,5m. Zanim jednak dotarliśmy do Buddy czekało nas wiele innych atrakcji przez dżunglę pełną zdumiewających widoków. Był to zbiór świątyń osadzonych na skałach w dżungli, między palmami, bananowcami oraz wodospadami. Do niektórych z nich trzeba było iść po wąskich, bardzo wysokich schodach, które były ukryte w jaskiniach. Było też wiele wielkich posągów Buddy wyrzeźbionych w jaskiniach oraz wysoko w górach.
Myślę, że byłoby to świetne miejsce do nagrywania filmów przygodowych. Całe miejsce sprawiało wrażenie jakbyśmy przenieśli się w czasie kilka stuleci wstecz a mgła na szczycie góry i wysoka wilgotność dodawała nastroju temu wyjątkowemu miejscu. (Szkoda tylko, że nastrój ten został zepsuty na samym początku gdy musieliśmy zapłacić cenę białego człowieka). Po paru godzinach marszu przez góry i jaskinie bogate w rzeźby, dotarliśmy do zatoki gdzie w wielkiej górze był wyrzeźbiony największy Budda na świecie. Budowa zaczęła się w roku 713 i trwała przez ponad 100 lat i dlatego jego pomysłodawca niestety nie doczekał końca budowy. Budda ten jest osadzony na brzegu w pozycji siedzącej i aby go wykuć w skałach mnisi musieli kuć prosto z morza i w ten sposób (domniemywam) cofnąć ląd o kilka metrów. Jest to niewyobrażalnie wielka rzeźba robiąca wielkie wrażenie, chociażby swoimi rozmiarami. Szacunek i podziw budzi tutaj włożony trud w tak wielkie przedsięwzięcie. Całe szczęście, że dookoła są schody przytwierdzone do skał co daje możliwość obejrzenia Buddy z wielu kątów.
To był bardzo udany dzień, jak zwykle pełen nowych przygód i doświadczeń. Będąc w Czengdu gorąco polecam przyjazd do tego wyjątkowego miejsca, tym bardziej że trwa to tylko około dwóch godzin. Cały obiekt jest niezapomniany.
Podsumowanie Chin
Podróżując przez ponad półtora miesiąca po głównej części Chin chciałbym podsumować ten gigantyczny kraj paradoksu. Spędziłem tutaj piękne i bardzo pouczające chwile mojego życia z których mam niepowtarzalne zdjęcia i filmy oraz wspomnienia i odczucia, które będą mi towarzyszyć do końca życia. Dzięki Chinom zrozumiałem wiele rzeczy, które wcześniej były dla mnie obce i które zrobiły mnie bardziej wrażliwym na sprawy polityczne i kulturowe, nie tylko tu ale na całym świecie. Uważam, że Chiny to ogromna machina, której wzrost gospodarczy pędzi na złamanie karku i która cały czas się zmienia. Miałem tu także kontakt z ludźmi, którzy podróżują po świecie od dziesięcioleci i piszą artykuły do najbardziej prestiżowych światowych gazet dzięki czemu mogłem się jeszcze lepiej wyedukować. Chiny 20 lat temu były zamknięte i wszyscy chodzili w zielonych mundurach. Gdy Chińczycy zobaczyli wówczas białego człowieka, obserwowali go jak ósmy cud świata choć do dzisiaj bardzo często robią mi zdjęcia z ukrycia.
Dzisiejsze Chiny to (z pewnymi wyjątkami) kraj otwarty na turystykę gdzie biały człowiek jest dość często widywany. Jest to niezwykle interesujący kraj, który poza nowoczesnością zachowuje piękno i prostotę wiejskiego życia oraz bogatą kulturę odziedziczoną po przodkach. Także ustrój komunistyczny w Chinach choć bardzo skorumpowany i w pewnych sprawach bezlitosny, cały czas ewoluuje na lepsze gdyż silne powiązania handlowe z zachodem zmuszają go do tego. Partia komunistyczna oraz legendarny Mao nie są już religią i choć ludzie boją się o tym rozmawiać lub nie znają prawdziwej historii, odniosłem wrażenie, że niektórzy mówią o tym w sposób niezupełnie poważny. Słyszałem też prognozę od Chińczyka, że w ciągu najbliższych 20 lat może tu być demokracja. Bardzo ważne jest, że zdarzają się Chińczycy, którzy też podróżują. Ci, którzy nie mieli tej okazji i mówią po angielsku, rozmawiają z turystami o historii i polityce a potem przekazują to innym. Jeśli chodzi o dzisiejszych Chińczyków to klasa średnia nie ma za grosz manier i jest po prostu chamska w obyciu, jednak oni nadal się uczą. Studenci mówią po angielsku i chcą się uczyć oraz łakną kontaktu z zachodem. Sprawia to, że patrząc z perspektywy czasu kraj ten posuwa się szybko naprzód.
Chciałbym jednak podkreślić, że spędziłem prawie dwa miesiące w tym ogromnym kraju i był to czas tylko w bardzo chińskiej jego części. Moich doznań, przygód, doświadczeń, opinii i opisów stanowczo nie można odnieść do wszystkich innych regionów wielkiej Chińskiej Republiki Ludowej, gdyż w większej części nie są to już prawdziwe Chiny. Specjalne rejony autonomiczne i administracyjne tego kraju są zupełnie inną opowieścią i dlatego napisałem o nich inne reportaże, dzieląc je na inne kraje.
(Osobne reportaże o Hong Kongu, Makao i Tybecie; a któż to wie, może kiedyś też o Turkestanie, Tajwanie i Mongolii Wewnętrznej).